„Tancerz” Witolda Gombrowicza w reż. Kingi Dębskiej z Teatru Powszechnego w Radomiu na XV Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim. Pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku 15. Międzynarodowego Festiwalu Gombrowiczowskiego na stronie domagalasiekultury.pl.
Piątek, 14 października 2022
Nie wiemy zbyt wiele o narratorze, a zarazem tytułowym bohaterze Tancerza mecenasa Kraykowskiego. Gombrowicz po prostu wrzuca nas w jego świat, zmuszając do zmierzenia się z jego obsesją na temat przypadkowo spotkanego mecenasa. Nie wiemy zresztą, czy cała historia nie jest czasem przez narratora wymyślona, o wydarzeniach wiemy bowiem tyle, ile on sam nam opowie. Co zatem wiemy o tym człowieku? Po pierwsze na pewno to, że choruje na epilepsję. Być może jeszcze na coś więcej, bowiem – jak się dowiadujemy z tekstu – istniały dane, że wynędzniały organizm (bohatera) nie wytrzyma długo. O samej padaczce tytułowy tancerz mówi tak: choroba, epilepsja, była jedynym moim zajęciem, a i to – zajęciem odświętnym, na marginesie sznureczka dni – poza tym żadnych innych obowiązków, czas miałem wolny. Nie odciągali mię, jak innych, krewni, znajomi i przyjaciele, kobiety i tańce, poza jednym jedynym tańcem – św. Walentego – nie znałem tańców ani kobiet. Na podstawie tych kilku zdań można już coś o nim powiedzieć. Jak wiadomo, św. Walenty jest nie tylko patronem epileptyków, lecz także zakochanych. Sformułowanie więc taniec św. Walentego kieruje naszą uwagę nie tylko w kierunku choroby, ale i miłości. Bohater jest więc zarówno tancerzem epilepsji jak i miłości. Rzecz dodatkowo krystalizuje się w toku akcji, tematem głównym tego opowiadania jest bowiem jakiś rodzaj gwałtownego afektu, z ewidentnym piętnem choroby. Dobrze to diagnozuje stan, w którym tkwi bohater. Widać tu też talent Gombrowicza, który kreuje swojego bohatera tak, żebyśmy musieli się wysilić, chcąc go głębiej poznać i zrozumieć.
Czy jest to zatem miłość o charakterze fizycznym, homoseksualnym? Nie tak łatwo to stwierdzić, na pewno ważny wydaje się rys upokorzenia, które serwuje bohaterowi Kraykowski w scenie, w której się poznają. Mecenas – z pozycji siły, jaką nadają mu jego rola i status społeczny – zmusza bohatera do respektowania obowiązujących reguł. Dosłownie i w przenośni pokazuje mu jego miejsce w szeregu, a zatem afekt bohatera równie dobrze może być spotęgowany fascynacją autorytetem i odwagą mecenasa oraz jego demonstrowaną wobec „słabszego osobnika” męskością. Warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie tego zauroczenia, wynikającym z przekonania tancerza, że jego organizm nie wytrzyma długo: mowa oczywiście o nadzwyczajnej odwadze i jakiejś rozpaczliwej bezczelności, jaką prezentuje nasz bohater wobec mecenasa. Pojawiają się one zawsze w sytuacji, gdy człowiek nie ma już nic do stracenia.
Kolejnymi poszlakami w procesie odkrywania tytułowego bohatera, jego osobowości i motywów postępowania są dwa dzieła, które go zajmują. Mowa oczywiście o obejrzanej przez niego trzydzieści cztery razy Księżniczce Czardasza Kalmana oraz wspomnianej przez niego powieści Jacka Londona Przygoda. Oba dzieła są w gruncie rzeczy historiami miłosnymi, mówiącymi o nierówności kochanków. Tytułowa „księżniczka czardasza”, pogardzana przez szacownych obywateli szansonistka Sylvia Warescu, walczy przez trzy akty o spełnienie swojej miłości do stojącego znacznie wyżej w hierarchii społecznej księcia Edwina Lippert-Weylersheima. Opowieść Jacka Londona – poza kolonialnym pejzażem brutalnego świata Wysp Salomona początku XX-wieku – przedstawia historię miłości Davida Sheldona, powściągliwego, ukształtowanego przez mentalne stereotypy właściciela plantacji oraz Joanny Lackland – młodej, energicznej kobiety, która nieoczekiwanie zwala mu się na głowę. Opowieść ta jest też w gruncie rzeczy satyrą na różnice, tym razem płciowe i narodowościowe: pewna siebie i nieokiełznana Amerykanka kontra pełen rezerwy, stereotypowy Anglik. On walczy o utrzymanie świata, w którym się urodził i został wychowany, ona – o jego obalenie. Wszystko kończy się oczywiście miłosnym happy endem, podobnie jak liczne intrygi kalmanowskiej operetki.
Nie bez znaczenia wydaje się fakt, że oba te utwory zajmują głównego bohatera. Mają one ze sobą wiele wspólnego: społeczne nierówności, wielką miłość oraz szczęśliwy finał, który następuje po uporaniu się z ponadprzeciętną ilością przeszkód. Tancerz uwielbia akurat te dzieła, gdyż – w myśl tego, co napisała Tove Jansson o teatrze w Lecie muminków, sztuka pokazuje ludziom, jakimi mogliby być, jakimi pragnęli by być, choć nie mają na to odwagi – zapewniają mu one uzupełnienie jego życiowych i osobowościowych braków. Moment, gdy w kolejce do kasy spotyka mecenasa Kraykowskiego, jest początkiem jego wielkiej Przygody, chwilą, w której znajduje on swój własny, idealny (bo wprowadzający zarówno konflikt, jak i nierówność klasową) obiekt miłości. Gdy w ciemności teatru patrzy już nie na scenę, a na swój nowy obiekt zainteresowania, przemienia się w bohatera opowieści, tracąc jednoznaczny status jej narratora. Sztuka przejrzy się w jego historii. Odwrotnie niż zawsze. Odwrotnie się też wszystko skończy, życie (bądź wyobraźnia narratora) przyniesie nam przewrotny happy end: miłość tancerza spełni się hipotetycznie, gdyż po przegraniu bitwy zamierza on wygrać wojnę. Planuje wysłać swe martwe ciało mecenasowi, wtedy się połączą. Czy tak się stanie, nie wiemy.
Piszę długo o samym opowiadaniu, żeby uzmysłowić czytelnikom, z jak niezwykłym i nieoczywistym tekstem mamy do czynienia. Na skutek lustrzanych zabiegów autora opowieść ta jest niezwykle trudna do przełożenia na scenę. Głównym powodem są niewielkie rozmiary opowiadania, sugerujące raczej formę monodramu (silna pierwszoosobowa narracja). Jeśli zaś chodzi o tematykę, to wątków jest kilka: popularny dziś stalking, homoseksualna miłość, nierówność klasowa i pokoleniowa czy wreszcie wzajemna zależność sztuki i rzeczywistości. Wystarczy tylko wymyślić, o czym chce się zrobić przedstawienie, wyciągnąć dany wątek na plan pierwszy i przełożyć wszystko na język teatru, pamiętając, że samej opowieści Gombrowicza starczy na góra 45 minut.
Radomski spektakl Kingi Dębskiej uważam za nieudany, rzecz to od dwóch lat wiadoma, przynajmniej od momentu, gdy jako juror konkursu Klasyki Żywej w 2020 roku, opublikowałem swoją oficjalną recenzję. Analiza opowiadania Gombrowicza, którą właśnie Państwo przeczytali, jest częścią tamtego tekstu, postanowiłem go jednak użyć powtórnie, gdyż dość przejrzyście objaśnia sceniczny potencjał Tancerza mecenasa Kraykowskiego. Festiwalowy pokaz spektaklu, z jednej strony potwierdził w moich oczach wszystkie słabości tego spektaklu, z drugiej – ukazał coś dobrego, czego wcześniej nie zauważyłem, czyli niezwykłą rolę Mateusza Michnikowskiego w roli Mecenasa Kraykowskiego, choć może rozsądniej byłoby napisać – w roli aktora, który na scenie wciela się w mecenasa Kraykowskiego.
Ten młody aktor zachwycił mnie przede wszystkim umiejętnością przechodzenia z jednej postaci w drugą. Trudność polegała tu na tym, że podstawą tych małych, ciągłych metamorfoz było stworzenie w sobie przestrzeni formy, w której za pomocą na szybko powoływanego w ciele napięcia, odpowiednio modulowanego głosu czy nieco sztucznego ruchu, pojawiał się paradoksalnie mocno formalny, choć prawdziwy Mecenas. Michnikowski dodawał do tej mieszaniny bardzo dobrego aktorstwa odrobinę uroku osobistego – błysk w oku, szelmowski uśmiech – i Kraykowski zjawiał się przed nami jak malowanie, stając się przy okazji – taka uroda teatru – głównym bohaterem tego spektaklu. Zwróciłem na niego uwagę już kilka lat temu, gdy grał w Ferdydurke, jego praca w Tancerzu uświadomiła mi zaś, że przez ostatnie lata nie siedział na laurach, tylko ciężko pracował, pięknie się po aktorsku rozwijając! Panie Mateuszu! Brawo!