„tik, tik… BUM!” Jonathana Larsona w reż. Wojciecha Kępczyńskiego w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Każdy z nas, w codziennym życiu, musi dokonywać wyboru. To, co dla nas jest najważniejsze – kariera, spełnienie, samorealizacja, a może rodzina, udany związek i wspólne szczęście? Ktoś powie – należy znaleźć złoty środek, gdyż ów balans buduje jednostkowe spełnienie. Ale zazwyczaj to bardzo trudne. Zawsze coś dzieje się kosztem czegoś. Nie można mieć wszystkiego, należy zawsze zapłacić określoną cenę za własne decyzje. W większości przypadków cierpią związki, gdyż wybieramy indywidualną chęć samorealizacji. Ale czy na końcu nie znajduje się pułapka samotności i na przykład nieoczywistej śmierci, choćby rozstania w młodym wieku? Ten wywód to nie nowy dział naszego bloga – doradztwo psychologiczne, ale życiowe rozterki pisane życiorysem Jonathana Larsona. Dla większości czytelników to postać anonimowa, wręcz nieznana. Nic dziwnego, bowiem odszedł niespodziewanie z naszego świata w 1996 roku, w wieku blisko trzydziestu sześciu lat, dziesięć dni przed swoimi urodzinami. Tętniak aorty zakończył piękną karierę w świecie Broadwayu, bowiem to twórca, który nie doczekał własnej premiery jednego z największych późniejszych hitów scen musicalowych Rent. Droga do owego sukcesu była kręta i nieoczywista, a życiorys Larsona jest świadectwem amerykańskiej maksymy – „od pucybuta do milionera”. Swoje życie ukazał w monologu rockowym, przekształconym w kameralny musical tik… tik… Bum!, który jest nie tylko ciekawym zapisem indywidualnych rozterek trzydziestolatka, ale również świadectwem pewnej epoki, czasu który za nami – lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
Warszawski Teatr Muzyczny Roma mieni się najlepszą sceną musicalową w naszym kraju. Jednak ostatnie, spektakularne pozycje, niestety tego nie potwierdzają. To swoista równia pochyła, spadek jakości inscenizacji, sztampowość i brak realizacyjnych pomysłów. Owszem publiczność tęgo płacąc za bilety, równie spektakularnie oklaskuje kolejne wydarzenia, ale problem polega na tym, że ciężko odnieść się do innych propozycji, gdyż faktycznie nie ma konkurencji. Ale scena przy Nowogrodzkiej to nie tylko duże produkcje, ale również Nova Scena. Tu prezentowane są mniejsze formy, gdzie można odnaleźć ciekawe rozwiązania i poszukiwania. I właśnie ostatnia propozycja to wspomniany kameralny musical rozpisany na trójkę aktorów-wokalistów i czwórkę muzyków. Największy paradoks polega na tym, że nie trzeba spektakularnej techniki, wielkich fajerwerków, aby powstało wartościowe widowisko. Takim jest właśnie tik… tik… Bum! Prostota oczarowuje, a dziewięćdziesiąt minut mija jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Gdzie zatem jest lekarstwo na owe zwycięstwo? Odpowiedź jest banalna – w prostocie i szacunku dla własnej pracy. Wojciech Kępczyński, dyrektor sceny i reżyser spektaklu, nie sili się na wielkie eksperymenty, ale oddaje pole treści i wykonawcom. Bowiem właśnie rysy i charaktery bohaterów są najważniejsze. Sama fabuła jest prosta, ale urzekająca. Mieszkaniec Nowego Jorku Jon, marzyciel i idealista, poświęcając całe swoje życie, pracując w lokalnej knajpie, tworzy dzieło życia – opus magnum, które ma być przedsionkiem do wielkiej kariery muzycznej. Wspiera go w tym przyjaciel-gej, który funkcjonuje w świecie biznesu i tam widzi własną ścieżkę kariery. Jest i ta trzecia dziewczyna głównego bohatera – Susan. Żyjąca nie tylko miłością do chłopaka, ale również własnym artystycznym spełnieniem i nadzieją na taneczną karierę. Ten specyficzny trójkąt to przenikanie się charakterów i nastrojów. Relacji i związków. Co ważne musical nie jest statyczny, ale zmienia pola akcji. Co chwilę jesteśmy w innym miejscu. I tu można poznać rękę sprawnego inscenizatora, który z keyboardu czyni stół w restauracji, a z dwóch krzeseł siedziska luksusowego BMW. To niczym Korowód Arthura Schnitzlera, gdzie postaci zmieniają się w ograniczonym składzie wykonawczym. Dylematy naszej współczesności odbijają się w nastrojach i stanach umysłu Jona, który musi wybrać to, co w życiu jest najważniejsze. Własne niepowodzenia, ale i myśl o sukcesie to dwa stany napędzające jego twórcze napady. Ale również relacje z najbliższymi świadczą, że świat to nie tylko róże, ale przede wszystkim opadające kolce. Choroba przyjaciela Michaela, które ma rozwiązanie wiecznego rozstania, ukazuje jak ulotne jest życie, z którego trzeba czerpać garściami. Upór i wytrwałość Jona skutkuje sukcesem. Po pokazie warsztatów odzywa się tajemniczy S.S., który jest najbardziej wpływowym człowiekiem Broadwayu. Ten jeden prosty gest zmienia życie. Pokazuje możliwą zmianę. I jak ważne są marzenia, a przede wszystkim wiara w ich spełnienie.
Ten musical drogi, to istny wyścig zmian i dobrego wokalu w trakcie czternastu piosenek. To zasługa w głównej mierze Marcina Franca. Jego bohater jest lekko niedojrzały, idealistyczny, ale głosowo i ruchowo oczarowujący. To motor napędowy zdarzeń, aż chłonie się jego każde słowo, myśl i skupienie. Niewinność miesza się z pewnością siebie oraz mierzeniem z wyzwaniami otaczającego świata. Nie tylko zawodowego, ale również własnego życia. Maria Tyszkiewicz ma chropowaty głos i nie dorównuje swojemu wybrankowi serca. Maciej Dybowski lepiej odnajduje się w epizodach niż w roli przyjaciela. Odtwarzając sprzedawcę w cukierni bawi publiczność do łez. Przestrzeń małej sceny powoduje ograniczenia plastyczne. Mariusz Napierała zbudował mały apartament, z obowiązkowymi schodami na dach. To tu rozgrywa się gros akcji, ale owa scenograficzna architektura służy również za tło innych przestrzeni działań scenicznych. Jest kameralnie, rockowo, urzekająco. Choć oczywiście brakuje jednego hitu, który można by nucić wychodząc z teatru, to i tak ta opowieść życia trzydziestolatków pewnego czasu, przeplatana nadzieją i wiarą w sukces, jest spełnieniem musicalowej formuły.
Wieczór przy Nowogrodzkiej nie musi posiadać wielkiego widowiska, wybujałej scenografii i korowodu wykonawców. Wystarczy zgrane trio aktorów-wokalistów, prosta reżyseria, muzyka i pomysł scenariusza. Własne życie pisze ponoć najlepsze. Sztuka Jonathana Larsona jest tego świetnym przykładem. Odszedł przedwcześnie. Ale pozostanie w pamięci i marzeniach widzów – jakich musicali nie napisał, a może byłbym nowym Andrew Lloydem Weberem? Niestety, tego już się nigdy nie dowiemy.