„Maria Stuart” Friedricha Schillera w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w „Przeglądzie”.
„Maria Stuart" Schillera najwyraźniej chodzi za Grzegorzem Wiśniewskim, bo realizuje on ten dramat po raz trzeci. Przy czym konsekwentnie usuwa na drugi plan Marię, koncentrując uwagę na tym, co się dzieje wokół niej. Pewnie to jedna z przyczyn niepowodzenia aktorskiego Wiktorii Gorodeckiej, tyle razy podziwianej na scenie narodowej. Tym razem zawiodła jako Maria nawet technicznie (więcej niż połowy jej kwestii nie słychać). Koncepcja ostrego przechodzenia od szeptu i mamrotania do wrzasku okazała się dla jej roli samobójcza.
Początek zapowiadał spektakl inny: w surowej przestrzeni zamku-twierdzy tkwiła bez ruchu królowa Elżbieta, w każdej chwili spodziewająca się ciosu. Ten początek byt mocny, tak jak zakończenie, które też należało do Elżbiety - Danuta Stenka w scenie wymownego milczenia kobiety zwycięskiej i jednocześnie przegranej dawała świadectwo udręczenia królowej, która musi być twarda, choć wolałaby być kimś innym. Ale między dwiema monumentalnymi scenami było mnóstwo przerażającej pustki - walka na dworze Elżbiety o wpływy wypadła retorycznie, a Mortimer (Karol Pocheć) modelowany na posłańca niebios okazał się gwałcicielem spod ciemnej gwiazdy. Królowe padały na scenie ofiarą przemocy seksualnej - te sytuacje upodrzędniania kobiet budziły podejrzenie, że reżyser lubi epatować takimi środkami, a puszcza niedopracowane dialogi.