Czy twórczość Zygmunta Miłoszewskiego zaistnieje na gdyńskiej scenie? Mój mąż jest jednym z najciekawszych polskich pisarzy, a zatem dopuszczam taką możliwość – mówi Marta Miłoszewska, reżyserka teatralna, od września dyrektorka Teatru Miejskiego im. Witolda Gombrowicza w Gdyni.
Ponieważ Gdynia - przynajmniej w pierwszym sezonie - będzie grała w prowadzonym przez panią teatrze główną rolę, spytam o dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyła pani Gdynię.
To pytanie mnie onieśmiela... (śmiech) Nie jestem gdynianką, dopiero staram się to miasto, a i teatr, którym będę kierować, zrozumieć, zrozumieć jak najlepiej, żeby nie narozrabiać. (śmiech) Gdynię pierwszy raz ujrzałam lata temu. Pochodzę z Olsztyna, Trójmiasto to były zawsze kierunki weekendowo-wakacyjne. Powiew luksusu. Po prostu światowo! Teraz przyjechałam tu nie z Olsztyna, a z Warszawy, gdzie jest blisko dwadzieścia teatrów publicznych plus kilkadziesiąt scen niepublicznych. Z Warszawy, gdzie życie teatralne wygląda inaczej niż w Gdyni, w której funkcjonuje Teatr Muzyczny, wielkie przedsiębiorstwo rozrywkowe na skalę ogólnopolską, a Teatr Miejski jest jedynym teatrem dramatycznym. To niesie spore wyzwania, obowiązki i misję, z której jako dyrektorka powinnam się wywiązać.
Próbowała już pani zjednać sobie Gdynię, poczuć to miasto?
Zanim przystąpiłam do konkursu, spytałam męża i nastoletniego syna, czy gdybym wygrała konkurs, będą gotowi przeprowadzić się na Wybrzeże. Nie wyobrażałam sobie kierować sceną z doskoku, choć znam dyrektorów, którzy tak robią. Mieszkamy tu od lipca i od lipca wydeptujemy własne ścieżki. Poznajemy miasto już jako mieszkańcy. Choć do czasu zapłacenia pierwszych podatków nie przysługuje mi jeszcze karta mieszkańca.
Będzie pani jeździć trolejbusem?
Przede wszystkim będę poznawać Gdynię na piechotę, to miejsce do tego stworzone. Jest tu też wspaniałe powietrze, czuje się to zwłaszcza, gdy przyjeżdża się z dusznej Warszawy. A zatem, już na starcie, jest zmiana na lepsze.
W koncepcji programowej napisała pani: Zaproponuję literaturę, dramaturgię i autorów polskich – polskich i nowoczesnych, jak Gdynia.
Nurtem, który chcę wprowadzić, będzie opowieść o tożsamości Gdyni. Historia tego miasta na tle historii Polski jest wyjątkowa, jest konceptem, realizacją pomysłu, który ma sto lat. To jest wspaniałe dla kogoś, kto - tak jak dyrektor teatru - zajmuje się kreatywnym projektowaniem. Kusi mnie zmierzenie się z twórczością polskich autorów, ze współczesną polską dramaturgią, ta literatura to jest niezmierzony ocean tekstów i tematów, bardzo chciałabym z niego czerpać i stąd ten dość radykalny gest artystyczny, który zaproponowałam. Cieszę się, że spotkał się z uznaniem. Gdynia funkcjonuje w wielu narracjach, jest stolicą polskiego filmu, stolicą muzyki, znaczenie Gdyni dla polskiej dramaturgii, przez to, czym była Gdyńska Nagroda Dramaturgiczna też jest ważne. Rola Gdyni jako stolicy polskiej dramaturgii powinna być kultywowana.
Teatr Miejski znała pani wcześniej? Nigdy tu pani nie reżyserowała.
Gdyńską scenę znam pobieżnie. A zatem kierowanie tym teatrem będzie dla mnie rzuceniem się na głęboką wodę. Zamiar przeprowadzenia konkursu na stanowisko dyrektora ogłoszono w styczniu. Pierwszy raz przyjechałam tu 10 lutego, symbolicznie, bo w 99. urodziny miasta i zamieszkałam jedną nogą na kilka wiosennych miesięcy, by poznać i zrozumieć ten teatr, spotkać się z zespołem. Wykonałam ogrom telefonów, pukałam do wielu drzwi, spotkałam się z dyrektorami instytucji kultury Pomorza, z gdyńskimi aktywistami. Próbowałam zgłębić kontekst, żeby zdiagnozować sytuację i by jak najlepiej się w niej odnaleźć.
Nadrzędnym celem mojego programu jest stworzenie teatru, który będzie powodem do dumy – dla zespołu, widzów i miasta. Chciałbym, by znaczna część mieszkańców Gdyni wizyty w naszym teatrze miała wpisane do kalendarza. Żeby zrodziła się między nami więź.
Na frekwencję teatr nie może narzekać.
Tak, i dotychczasowa widownia jest dla nas bezcenna. Mam jednak poczucie, że teatr, który jest jedynym teatrem dramatycznym w mieście, musi wywiązywać się z szerokiej misji, a zatem zależy mi, by oferta dotyczyła wszystkich mieszkańców, bo wszyscy oni na ten teatr się składają. Wiem, że jest spore grono gdynian i gdynianek, którzy kochają teatr, ale w Miejskim nie bywają, wolą pojechać na spektakl do Gdańska, Olsztyna czy Warszawy. By wyprowadzić tę scenę na orbitę teatromanów, także ogólnopolską to dla mnie jedno z poważniejszych zadań. Wiem, że by to osiągnąć, należy poszerzyć zakres estetyk, gatunków, stylistyk teatralnych, a także grono realizatorów, których będziemy do Gdyni zapraszać.
Na początek zaprosiła pani do współpracy same kobiety. Mężczyźni też będą mieli u pani szansę?
Do dwóch pierwszych pomysłów akurat realizatorki pasowały bardziej, ale będą także reżyserzy. Nie ukrywam, że dość szokujący był dla mnie fakt, iż na blisko 30 spektakli, w aktualnym repertuarze Teatru Miejskiego, nie ma żadnego wyreżyserowanego przez kobietę. Jako przedstawicielka Gildii Polskich Reżyserek i Reżyserów Teatralnych, muszę przypomnieć, że ok. 60 proc. uprawiających ten zawód to kobiety. A zatem to dysproporcja niczym nie uzasadniona. Oczywiście, w kwestii, kogo zapraszać do współpracy, w pierwszej kolejności będę kierować się tematami i pomysłami. Reżyserką pierwszej dużej premiery, którą planujemy na początek marca będzie ceniona Daria Kopiec. Wystawi tu spektakl „Gdynia. Ballada o miłości", adaptację książki Aleksandry Boćkowskiej „Gdynia. Pierwsza w Polsce". Daria jest gdynianką, absolwentką szkoły plastycznej w Orłowie. Nigdy nie miała możliwości reżyserowania ani w swoim rodzinnym mieście, ani na Wybrzeżu. Myślę, że zaproszenie reżyserki, która jest gdynianką to plus w temacie gdyńskim, mam poczucie, że osobie która jest stąd wolno więcej. Opowie o czymś, czego doświadczyła, więc jej diagnoza będzie szczególnie ciekawa.
Pani też przymierza się do reżyserowania na gdyńskiej scenie.
Oczywiście, że mam taki zamiar, choćby dlatego, że jest to najlepszy sposób poznania zespołu. Nie nastąpi to jednak w pierwszym sezonie, choć może się to zmienić z powodu różnych okoliczności. Dziś moją rolą jest przede wszystkim ułożenie repertuaru i zapewnienie optymalnych warunków twórcom. Zanim nie nauczę się tej instytucji, nie mogę zabierać się za nic innego.
Pewnie nie zaskoczę pani pytaniem, czy twórczość pani męża Zygmunta Miłoszewskiego, zaistnieje na gdyńskiej scenie?
(śmiech) Rzeczywiście, to pytanie padło już wielokrotnie, a przyznam, że w ogóle się go nie spodziewałam. Mój mąż jest jednym z najciekawszych polskich pisarzy i - zastrzegam - nie mówię tego z punktu widzenia żony tylko miłośniczki literatury, a zatem dopuszczam taką możliwość. Uzależniam plan od tego, czy znajdzie się pomysł i realizator wybranego tytułu.
Znajdzie się, z pewnością.
Ja nie mogę się tego zadania podjąć, to byłoby niezręczne. Mam w planach realizację adaptacji jego powieści, ale w Teatrze Komedia w Warszawie. Pierwszy raz w kilkunastoletniej historii naszego małżeństwa będę reżyserować spektakl według tekstu Zygmunta. W Gdyni nie podjęłabym się tego, nie chciałabym, by posądzono mnie o nepotyzm. Mąż śmieje się, że w tej sytuacji on jest pokrzywdzony najbardziej.
Ma pani swoich mistrzów? Reżyserów, którzy byli dyrektorami teatrów? Na Wybrzeżu było kilku takich, choćby przed wielu laty Zygmunt Hübner.
To, co ja zawdzięczam swoim nauczycielom i wszystkim, których spotkałam na swojej drodze to przede wszystkim zestaw pewnych konkretnych i rzemieślniczych umiejętności. Wierzę też w szacunek w pracy. W to, że teatr nie musi być przemocowy, że nie może być miejscem agresji, hierarchii i narzucania swojej woli. Nie znam przedstawienia, ani innego rodzaju dzieła sztuki, które usprawiedliwiałoby cierpienie choćby jednej osoby. W tym względzie jestem dość radykalna. Zamienianie teatru w miejsce, w którym - z powodu braków organizacyjnych - ludzie muszą cierpieć, harować po nocach, albo w trudnych warunkach czy nerwach, jest niedopuszczalne. Lubię myśleć, że nie pracuję takimi metodami. Chcę tu stworzyć bezpieczną,zrozumiałą dla wszystkich przestrzeń.
Pani poprzedniczka, Julia Wernio powołała do życia Letnią Scenę w Orłowie, Krzysztof Babicki – scenę na Darze Pomorza. Jaki pani ma plan?
Najważniejsza jest budowa nowej siedziby teatru. To zadanie wisi nad Gdynią od lat. To nie jest budynek na miarę teatru XXI wieku. O nowy obiekt zamierzam walczyć, nowa siedziba jest moim marzeniem, mam nadzieję, że też jest to ambicja włodarzy miasta. Sporo jeżdżę po Polsce, wiele teatrów znam od podszewki, Miejski poważnie odstaje, od obowiązujących norm.
Nowy teatr udało się wybudować - i to w pandemii! - byłemu dyrektorowi słupskiej sceny Dominikowi Nowakowi, mimo że scena ta jest wciąż najniżej dotowanym teatrem w Polsce.
Wiem, że Dominik Nowak stawał na głowie, by - mimo mikrych środków - zrobić w Słupsku teatr, który zyskał rozgłos ogólnopolski. Straszne jednak jest to, że my, pracujący w kulturze, wciąż jesteśmy w fazie udowadniania, że da się zrobić więcej za mniej. Czy to jest w porządku? Czy przekraczanie granic wyporności jest dobre? Teatr jest miejscem realizacji prawa mieszkańców do kultury, a wiele ważnych organizacji uważa, że prawo do kultury powinno być wpisane w Kartę Praw Człowieka. Historia pokazuje, że w najtrudniejszych momentach kultura była szczególnie ważna. Dawała nadzieję na przyszłość.
W kwestii nowej siedziby Teatru Miejskiego, jestem ostrożna co do koncepcji, że instytucje kultury mają być fajerwerkami współczesnej architektury. Teatr ma być miejscem spotkania ze sztuką. Ma być funkcjonalny i wygodny, łatwy do utrzymania w przyszłości.
Zna pani słupski teatr?
Nie, ale jestem już umówiona z nową dyrektorką tej sceny, też reżyserką, Zdenką Pszczołowską. Mam nadzieję, że nasze teatry będą współpracować, że będziemy przyjaznymi instytucjami.
Patron Teatru Miejskiego, Witold Gombrowicz może liczyć na łaski u pani?
Przyznaję, że jest we mnie sporo pytań o związki Gombrowicza z Gdynią i gdyńską sceną. Dla mnie w nazwie teatru dużo ważniejsze jest słowo „miejski"...
Pani lubi twórczość Gombrowicza?
Jak to mówią, Gombrowicz wielkim autorem był... Ale nie jest to mój najbardziej ulubiony twórca, choć nie zaprzeczam, że był wybitnym dramatopisarzem, a i diagnostą polskości.
Literatura piękna, klasyka zaistnieje w Miejskim?
Bardzo bym chciała, choć za wcześnie, by o tym mówić. Ale być może uda mi się jeszcze zimą, wystawić adaptację nagrodzonej Nike powieści Zyty Rudzkiej, „Ten się śmieje, kto ma zęby". Kameralny spektakl zrealizuje młoda reżyserka Ewa Platt. Chciałabym, by na gdyńskiej scenie zaistniały też „Chłopki. Opowieść o naszych babkach" Joanny Kuciel-Frydryszak. Będę walczyła o pozyskanie zgód na realizację tego tekstu. Spektakl wyreżyseruje Ula Kijak, która debiutowała w Gdyni i zrealizowała na gdyńskiej scenie kilka ciekawych spektakli. Jestem po rozmowie z autorką, jej książka staje się już hitem teatralnym. Te moje plany nie są jeszcze sformalizowane, czekam na powrót z urlopów ekipy teatru, wtedy zaczniemy konkretne działania.
Kierownik literacki będzie w teatrze?
Ja będę w dużej mierze pełnić tę funkcję. Przede mną rozmowy o konstrukcji działu literackiego.
Jest pani siódmy dzień w teatrze. Czuje się tu pani szczęśliwa? Na swoim miejscu?
Szczęście to dla mnie przede wszystkim ludzie, relacje, praca nie powinna zastępować życia prywatnego. Na pewno czuję ogromną ciekawość, entuzjazm, jest we mnie nadzieja, że nie będę rozczarowaniem dla zespołu, że uda mi się pozyskać jego zaufanie, że przyjmie zaproszenie do wspólnej podróży.
Jakieś rytuały teatralne odprawiła pani?
Zwykle, gdy wchodzę do przestrzeni teatralnej, mam swój mały rytuał. Witam się ze sceną, w nadziei, że będziemy sobie życzliwe.