Przygodę z aktorstwem zaczęła od klasy licealnej pod patronatem Teatru Nowego. Dziś jego widzowie mogą oglądać Malinę Goehs m.in. w „Matce" Witkacego i „Panu Tadeuszu". I czekają na więcej.
Kiedy po raz pierwszy poczułaś, że teatr i scena są Ci szczególnie bliskie?
Ciężko mi wskazać konkretny moment. Kiedy patrzę na wybory jakich dokonywałam, jestem pewna, że ta myśl była gdzieś w mojej głowie, ale sama przed sobą się do niej nie przyznawałam. W liceum byłam w tzw. klasie patronackiej Teatru Nowego, której zamysł polegał na tym, że uczyli nas tamtejsi aktorzy. U mnie był to akurat Radek Elis (Radosław Elis był wtedy w zespole Teatru Nowego - przyp. red.). Wydawało mi się, że wybrałam taką klasę tylko ze względu na język polski i pisanie, które lubiłam, a „teatr to tak przy okazji". Jednak po dwóch latach szkoły zrozumiałam, że się oszukiwałam. Czasem kiedy mijałam Teatr Nowy, myślałam sobie „Boże, ale chciałabym tu kiedyś trafić!", ale ze wstydu nikomu o tym nie mówiłam, tak bardzo wydawało mi się to nierealne. Może Radek to czuł, nie wiem, ale lubił się ze mną droczyć i patrząc na moją reakcję mówić, że teatr mi się znudzi, że będę się uczyć do matury, a nie zajmować aktorstwem. Koniec końców jego prowokacje zadziałały, a ja powiedziałam, że nieprawda, nie znudzi mi się, znajdę czas i to ja wygram ten zakład.
I postanowiłaś sobie udowodnić, że masz rację?
Wciąż nieśmiało, ale tak. I od tamtego czasu, choć nie wierzyłam w żadną aktorską przyszłość, czułam, że to dla mnie idealny środek wyrazu: nie pisanie własnych tekstów, jak kiedyś myślałam, tylko ożywianie słów, które ktoś już stworzył.
I trafiłaś do poznańskiego Studia Aktorskiego STA. Jak to się stało?
Trochę przez przypadek. W trakcie letnich wakacji rzeczywiście zatęskniłam za zajęciami i sprawdzałam, co ciekawego dzieje się w tym czasie w Poznaniu. Znalazłam informację o warsztatach aktorskich w STA, którego nazwa nic mi wtedy nie mówiła. Poszłam w ciemno na dwutygodniowe warsztaty, które zamieniły się w trzy lata nauki. A podjęcie nauki w STA to była, na ten moment, najlepsza decyzja, jaką w życiu podjęłam.
W STA zagrałaś w kilku spektaklach dyplomowych: „Levinie" w reż. Piotra B. Dąbrowskiego, „Widzach" w reż. Beniamina Bukowskiego, „Chwilówce" w reż. Łukasza Chrzuszcza oraz „Robinsonsonie" w reż. Mariusza Zaniewskiego.
Który z tych tytułów jest Ci szczegół nie bliski?
Zdecydowanie „Levin" Piotrka Dąbrowskiego. Ze względu na atmosferę pracy i wrażliwość Piotra, która jest bardzo podobna do mojej. Zresztą teraz jestem jego asystentką przy jednym spektaklu, który realizuje, i obydwoje wiemy, że to właśnie przez to nasze podobieństwo. Piotrek jako reżyser miał w sobie taką niespotykaną łagodność i zaufanie; to wyglądało tak, jakby prowadził naszą grę przez samo bycie i patrzenie. Nie bez znaczenia są teksty Hanocha Levina, nad którymi pracowaliśmy. Stały mi się bardzo bliskie, nie do końca umiem powiedzieć dlaczego, może ze względu na temat bycia takim wygnańcem we własnej skórze. Znam to uczucie, a on pisze to, co ja umiem tylko pomyśleć. Bardzo chciałabym kiedyś zagrać w którejś z jego sztuk.
Niedługo po tym jak skończyłaś STA dostałaś propozycję z Teatru Nowego. Jak trafiłaś na scenę przy ulicy Dąbrowskiego 5?
Mariusz Zaniewski pisał sztukę „Dziewczynka z za/przyszłość boli tylko raz" na Festiwal Czterech Kultur w Łodzi. Po kilku miesiącach wspólnej pracy nad dyplomem, zaproponował mi rolę tytułowej Dziewczynki z Za. Było to zaskakujące wyróżnienie, bo resztę obsady stanowili głównie aktorzy z Teatru Nowego, ale także wyzwanie, a przede wszystkim kolejne doświadczenie. Dyrektor Piotr Kruszczyński przyglądał się naszej pracy i po zakończeniu festiwalu uznał, że chciałby mieć ten tytuł w repertuarze. Zaprosił mnie na rozmowę i powiedział, że skoro nie jestem na etacie, to teoretycznie powinien mnie zastąpić kimś a z zespołu. Ale spytał, czy godzę się na granie gościnne w tej jednej sztuce, bo chciał, żebym pozostała w obsadzie. Potraktowałam to jako L ogromną szansę i głupotą byłoby z niej nie skorzystać (śmiech).
Osobiście bardzo lubię ten tytuł, ponieważ Mariusz Zaniewski w inteligentny sposób bawi się słowem, a jego bohaterowie są szalenie oryginalni. Jak się odnalazłaś w tej stylistyce? Rzeczywiście ta zabawa słowem jest fantastyczna, ale stano wiła wyzwanie bo w skomplikowanych, długich monologach, trzeba było ściśle trzymać się formy, w której nie ma miejsca na żadną parafrazę czy inny słowny kompromis. Każda mała pomyłka burzy rytm albo psuje kontekst, ale łatwo odnalazłam się w tej stylistyce. Trudniejsze były dla mnie okoliczności pracy, bo pierwszy raz znalazłam się na scenie wśród zawodowych aktorów i bałam się, że będę odstawać, że nie dorównam im poziomem. Czułam jednak, że Mariusz mi ufa, w przeciwieństwie do mnie samej, a moje lęki okazały się bezpodstawne.
Obecnie masz okazję występować także w pięciu innych spektaklach. Wśród nich jest chociażby znakomita „Matka" na podstawie dramatu Witkacego. Przedstawienie zostało docenione zarówno przez krytyków, jak i widzów. W jaki sposób budowałaś postać lekko demonicznej, pewnej siebie Zosi? Czy dostrzegasz w niej portret współczesnej kobiety?
Myślę, że to jest portret kobiety wymykający się stereotypom. Najlepiej opisują ją słowa narzeczonego, który mówi o niej, że ma fatalne formy towarzyskie, nic nie chce jej się robić, ale poza swoim lenistwem i bezwzględnością jest wspaniałą istotą. Starałam się taką ją właśnie stworzyć. Uosobienie cech, których albo nie chce się mieć, albo się ma, ale nie chce się do nich przyznawać (śmiech).
W „Panu Tadeuszu" również wcielasz się w Zosię. Publiczność świetnie się bawi oglądając Twoją postać i jej podejście do życia. Jak wspominasz pracę ze znakomitym reżyserem Jakim jest Mikołaj Grabowski?
To kompletnie inna Zosia niż na przykład ta z ekranizacji Andrzeja Wajdy, która mocno zapadła ludziom w pamięć. Moja Zosia jest raczej jej przeciwieństwem i stoi tak daleko od wizerunku pięknej, młodej Słowianki, jak tylko się da. Może właśnie to podoba się publiczności. A co do pracy z Mikołajem Grabowskim, to nie było jej zbyt wiele, bo wchodziłam na zastępstwo za Alicję Juszkiewicz. Materiału uczyłam się sama, z reżyserem pracowałam intensywne dwa dni, ale dobrzeje wspominam. Jak to w zastępstwie, sugerowałam się postacią graną przez Alicję, ale kiedy Mikołaj Grabowski zobaczył, gdzie mnie ciągnie intuicja, pozwolił mi działać po swojemu i miałam z tego wielką frajdę. Do czego ta praca doprowadziła, można zobaczyć w przedstawieniu.
Do niedawna studiowałaś edukację artystyczną w zakresie sztuki muzycznej na Wydziale Pedagogiczno-Artystycznym UAM, który znajdował się w Kaliszu. Dlaczego zdecydowałaś się na ten kierunek?
Uznałam, że dzięki niemu mogę się rozwinąć na ulubionych płaszczyznach. Radziłam sobie, choć prawie jako jedyna z roku nie czytałam dobrze
nut. Zdarzało mi się na przykład ściągać na zajęciach z chóru, żeby na pewno śpiewać dobre dźwięki. To wymagało siedzenia blisko koleżanki i dużego skupienia, ale choć ludzie mi nie wierzą, to naprawdę dawałam radę (śmiech). Jeżeli ten wywiad czyta mój ówczesny wykładowca, to go bardzo pozdrawiam (śmiech). Ale choć podobało mi się tam bardzo, musiałam przerwać naukę. Długo zmagałam się z depresją, a w pewnym momencie mój stan pogorszył się na tyle, że musiałam wszystko rzucić, wrócić do Poznania i mocno się sobą zaopiekować.
Niedawno był taki moment, kiedy teatry nie grały ze względu na epidemię korona-wirusa. Jak przeżyłaś tamten czas? Wierzyłaś w to, że publiczność powróci na widownię?
Dla nas wszystkich to była nowa sytuacja i oczywiście bałam się, jaka przyszłość nas czeka, czy będziemy grać, czy widzowie wrócą. Umowę z Teatrem Nowym podpisałam na dwa miesiące przed lockdownem, więc po wielkiej radości nastąpiła pustka. Jednak dyrektor nie zostawił nas bez pracy. Razem z zastępcą, Jackiem Nadarzyńskim, wymyślał kolejne projekty, żebyśmy mieli z czego żyć i żeby teatr nie stracił kontaktu z widzem. Były np. transmisje spektakli, w tym między innymi „Dziewczynki zza/przyszłość boli tylko raz"i „Matki", które dawały trochę oddechu. Natomiast prywatnie to był dla mnie bardzo ciężki czas, bo depresja w pandemii to zmaganie się zarówno z chorobą, jak i z samotnością w izolacji, ze strachem o zdrowie, o rodzinę, o przyszłość. A na ulicach ludzie w maskach, lekarze w kombinezonach... Nagle świat stał się postapokaliptycznym miejscem.
W głównej mierze teatr opiera się na wymianie energii pomiędzy aktorami a publicznością. Jak Ci się grało dla ludzi w maskach? Czułaś, że taki teatr ma w ogóle jakikolwiek sens?
Kiedy ludzie siedzą w maskach, nie da się odczytać ich reakcji, wyrazów twarzy. To było dziwne, niezręczne. Ale koniec końców czułam, że to wszystko ma sens, bo nawet wtedy, kiedy do teatru mogło przychodzić 25 czy 50% osób, wszystkie dozwolone miejsca były zajęte, a to znaczy, że dla ludzi istotny jest kontakt z teatrem i ze sztuką w ogóle, nawet w tak trudnym czasie.
Właśnie rozpoczął się okres wakacyjny, w trakcie którego poznańskie teatry nie grają. Czy w tym czasie brakuje Ci kontaktu ze sceną?
Taki wakacyjny oddech jest bardzo potrzebny, zwłaszcza, jeśli się miało intensywny sezon. Ale póki co trudno mi się przyzwyczaić do tej „pustki" teatralnej. Pierwsze dni lipca będą dla mnie dziwne, ale później się przyzwyczaję i dam głowie odpocząć.
Gdybyś mogła cofnąć się w czasie, ponownie wybrałabyś aktorstwo?
Nie tyle je wybrała, co poszła tą drogą z większą pewnością siebie i wiarą. Natomiast samego zawodu nie zamieniłabym na inny, bo mam pracę, która mnie uskrzydla, a to jest wymarzone połączenie.