„Krabat” Otfrieda Preusslera w reż. Christiane Zanger z Figurentheater Wilde&Vogel i Grupy Coincidentia w Białostockim Teatrze Lalek. Pisze Marek Waszkiel na blogu marekwaszkiel.pl
Zrecenzowany przez Halinę Waszkiel półtorej dekady temu w czasopiśmie „Teatr" (2011, nr 2) spektakl Krabat w zasadzie nie wymaga nowego opisu. Autorka precyzyjnie uchwyciła cechy wyróżniające to przedstawienie i jego teatralne atrakcje.
Rzecz jednak w tym, że atrakcje sprzed piętnastu lat wciąż pozostają magiczne i zachwycają widzów. A o niewielu spektaklach dałoby się to powiedzieć. Z pewnością częściej dotyczy to przedstawień teatrów nierepertuarowych, grających rzadziej i otaczających swoje produkcje większą troską, nieustająco szlifujących je, często korygujących, wprowadzających nawet drobne zmiany, dzięki którym wiele spektakli pozostaje w obiegu przez długie lata. Ta praktyka (u nas niemal nieznana) sprawia, że przedstawienia teatralne żyją nie tylko w pamięci i choćby środowiskowej legendzie, ale żyją w bezpośrednim odbiorze widzów. Czasem żyją przez dekady.
Krabat, oparty na powieści Otfrieda Preusslera, wyreżyserowany przez Christiane Zanger, powstał jako koprodukcja Figurentheater Wilde&Vogel z Lipska i białostockiej grupy Coincidentia. W stosunku do premierowej obsady nastąpiła jedna zmiana. Z piątki performerów: Charlotte Wilde (kompozytorka, wokalistka i wykonawczyni muzyki na żywo), Dagmara Sowa, Paweł Chomczyk, Michael Vogel, jedynie Floriana Feisela zastąpił Stefan Wenzel.
Wczorajsza białostocka prezentacja spektaklu była wyjątkowa. Konwencja teatru asocjacyjnego wciąż zaskakuje, pozwala odkrywać nowe ścieżki interpretacyjne i nade wszystko nieustająco angażuje umysł i emocje. Krabat nie jest bowiem przedstawieniem linearnym. Opowiada o chłopcu osieroconym podczas wojny trzydziestoletniej, który trafia do młyna, tam uczy się zawodu, ale nade wszystko zostaje wtajemniczony w sztuki magiczne, czarodziejskie, odnajduje przyjaźń, nawet miłość, ale ceną są mroczne spotkania, nawet ze śmiercią. Chcąc ten spektakl zrozumieć i się nim napawać, koniecznie trzeba zobaczyć go wielokrotnie. Sam obejrzałem go ponownie po wielu latach od premiery. Ale i jednorazowe z nim spotkanie oczarowuje.
Wszystko tu jest na oczach widza. Aktorzy spotykają się niczym grupa przyjaciół, całkowicie prywatnie. Lalki, elementy dekoracji, rekwizyty pozostają w przestrzeni sceny. W jej środku, w głębi, jest tylko niewielki podest - królestwo Charlotte Wilde ujawniające jej instrumentarium. Wchodząc w różne relacje między sobą i rozmaitymi animantami, aktorzy błyskawicznie budują kolejne sceny. Wiele z nich ma naprawdę magiczny wyraz. Są tu lalki różnych gatunków, maski w rozmaitych odmianach, przedmioty, które wydają się zwyczajne, a w działaniach scenicznych nabierają elektryzującej siły. Jak wiatrak stojący z boku, którego wielokrotnie powiększony cień na teatralnym horyzoncie tworzy magiczną przestrzeń młyna. Jak figura Krabata, który w stanie snu czy marzenia, ulatuje w przestrzeń, frunie; to nic, że widzimy linki w dłoniach aktorów, do których jest podczepiony. Rodzi się magia! A zjawiskowa Śmierć w rękach Vogla, mającego na prawej dłoni kościaną rękawicę, w której trzyma kilkumetrowy żelazny drąg, w lewej wyrazistą, przerysowaną półmaskę demona, którego nieistniejące ciało kreuje Dagmara Sowa z dwóch elastycznych bambusowych tyczek, gnących się na wszystkie strony i wyznaczających kontury postaci. Takich obrazów w Krabacie jest wiele. Wykorzystane w spektaklu obiekty (autorstwa Michaela Vogla) są dziełami sztuki.
Spektakl, mający precyzyjną i znakomitą kompozycję, budują wciąż zmieniające się obrazy, których ramy wyznaczają aktorzy i ożywiane formy. No i cudowna przestrzeń dźwiękowo-wokalna kreowana przez niezwykłą Charlotte Wilde. Muzyka jest bezsprzecznie jednym z ważnych aktorów widowiska. Podobnie jak światło zaprojektowane przez Vogla, które dosłownie oszałamia, a czasem staje się nawet pełnoprawną postacią sceniczną. Tak, tak - w Krabacie można zobaczyć światło w roli aktorskiej!
Takie przedstawienia ujawniają, że lalkarstwo jest pełnoprawną, samoistną dyscypliną sztuki scenicznej. Dowodzą, że animanty to samodzielni aktorzy, a ich partnerstwo z żywymi performerami pozwala na snucie opowieści o świecie, który nie jest dostępny homo sapiens. Wielki teatr!