„Magiczna rana” Doroty Masłowskiej w reż. Pawła Świątka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Pawła Świątka chyba już zawsze mój mózg będzie łączył z twórczością Masłowskiej za sprawą prawie trzynastoletniego „Pawia królowej”, który od momentu swojej premiery żyje rent-free w mojej głowie i nadal co jakiś czas go sobie odświeżam i bez zmian bawi mnie tak samo (jak nie bardziej) za każdym obejrzanym razem. Dlatego też przyklasnąłem jak małe dziecko, kiedy dowiedziałem się, że znowu pojawia się właściwy człowiek na właściwym miejscu, czyli Świątek i „Magiczna rana” – nowa książka Doroty Masłowskiej. Wiał we mnie lekki wiatr obawy, bo nadal pamiętam jak zmieszany wychodziłem z jego adaptacji „Wojny polsko-ruskiej” i dodatkowym faktorem ryzyka było to, że „Magiczna rana” jest zbiorem opowiadań, więc zachodziłem w głowę w jaki sposób zostanie to mądrze polepione na scenie.
Światek odpowiedzialny za reżyserię i adaptację wziął niemalże całe ryzyko powodzenia lub niepowodzenia tego projektu na siebie, bo zajmując się obiema tak ważnymi kwestiami zupełnie wyklucza opcję zrzucenia ewentualnej winy na kogoś innego. Udaje mu się połączyć kilka opowieści z najnowszego zbioru w zgrabną całość za pomocą wyłuskania punktów wspólnych bardziej na wierzch i zazębia je ze sobą paroma nieistotnymi wydarzeniami z tła historii tak, że bez wątpliwości wiemy, że wszyscy bohaterowie, gdyby się uparli, mogliby się spotkać razem w jednym kadrze. A historia, która rysuje się przed nami jest – jak zwykle u Masłowskiej – zupełnie nieśmieszna, a wręcz przygnębiająco smutna, ale podana w formie tak zabawnej, że nie sposób się z tego nie zaśmiać – reżyser wykorzystuje to w pełni, płynąc na fali tego jak autorka bawi się słowem i jak przyjemny flow generuje jej sposób prowadzenia fabuły. Melodyjność i miękkość tekstu gra tutaj równie ważną rolę jak kreacje aktorskie, za co gromkie brawa z mojej strony za świadome wykorzystywanie dostępnych atutów materiału źródłowego.
Dane jest nam obserwować kilka postaci szamoczących się (bo inaczej nie mogę tego nazwać) na tafli życia w świecie pozbawionym lepszego jutra i przeżartego przez konsumpcjonizm do granic możliwości, gdzie miłość i zdrowa, bliższa relacja z drugim człowiekiem to jedyny towar deficytowy, którego nie można dostać na skinięcie ręki, a relacje wyglądające z zewnątrz na idealne wcale takie się nie okazują. Ludzie odbijają się od czarnych ścian głodu uczucia, ale nie są w stanie ich zaspokoić przez swoje własne ułomności i to, jak wygląda obecnie świat; to powoduje w nich coraz to nowe fale rozczarowań. Na te niewesołe wnioski składają się cztery mikro nowelki (ku mojej uciesze 3 z nich były moimi ulubionymi z książki): historia kobiety, która zdradza swojego męża z obcym chłopem w podupadłym hotelu będącym w trakcie wyburzania; opowieść o bogatym małżeństwie, które zaprasza na parapetówkę znajomych, jednak okazuje się, że pan domu nie pije alkoholu i dodatkowo nie jest reżyserem reklam; smutnawy krajobraz z imigrantką, która wyjeżdża z domu na studia za granicę z nadzieją na lepsze jutro i odnalezienie miłości w miejscu, gdzie segregacja śmieci to sport narodowy; i finalna nowela o fit niuni niepotrafiącej odnaleźć prawdziwej miłości, ale, dzięki bogu, spotyka na swojej drodze typowego romantyka z Pierdziszewa Dolnego, który na pewno pokaże jej czym są oczy ważki. Wszystkie te zgoła absurdalne wydarzenia składają się finalnie na krajobraz niemalże poatomowy – zagubione istoty tworzą swoistą mimikrę udając życia zaobserwowane gdzieś w Internecie lub w kolorowych czasopismach, łudząc się tym, że u nich również to wypali.
Warto zwrócić uwagę na to, co wyczynia na scenie Rafał Szumera, bo prezentuje ogromny wachlarz komediowych talentów przechodząc od mocno podszytego queerowym przegięciem Barry’ego do wykręcającej mnie do granic chrumkania ze śmiechu, ale też jednocześnie powodującej dreszcze krindżu roli Ksenofoba w finałowej opowieści – doskonale zagrał typowego byczka, kolegę z gimnazjum, którego pasją są dziewczyny, imprezy, ale głównie nauka. Oglądało się go z niegasnącą przyjemnością jako aktora, ale z gasnącą przyjemnością obserwując jak coraz gorszych ludzi na scenie prezentował. Kocham pana, panie Rafale.
Napomknę jeszcze na odchodnym o Katarzynie Zawiślak-Dolny, która otwiera spektakl jako Marzycielka w burzonym hotelu Encore. Kompetentnie zbudowana rola, świetnie ograna i dawno nie słyszałem, żeby ktoś tak pięknie wypowiadał „sceniczne Ł” niczym zakonserwowana w czasie Violetta Villas. A w momencie, kiedy Zawiślak-Dolny mówi, że „wybucha w niej właśnie bomba z gwoździ” to realnie to poczułem, po tym wszystkim co przeszła jej bohaterka. Pięknie mi się z nią współodczuwało, dziękuję za tę postać na scenie.
Świątek bardzo dobrze wyciągnął z książkowej „Magicznej rany” esencję tego błazeńskiego rozczarowania sobą i życiem. Z dużą dozą pewności siebie pokierował aktorami co w finale dało bardzo przyjemny i zajmujący spektakl. Doskonale to widać na przykład w scenie, gdy do naćpanej pani domu przychodzi w odwiedziny Maryja, bo Jezus akurat był zajęty i nie mógł wpaść (obstawiam, że akurat jeździ za rękę z Pitz Patrycją po ołtarzach) – reżyser umiejętnie balansuje na granicy absurdu i poniekąd realizmu magicznego. Cieszę się, że udało mu się wrócić do wystawiania Masłowskiej z taką klasą i żywą energią. Na pewno jeszcze nieraz pojawię się na widowni Teatru im. Słowackiego, żeby zobaczyć jak ten spektakl osiada, bo zostałem totalnie porwany i nie chce wysiadać z tego rollercoastera. Udany spektakl, dzięki bogu, bardzo mi dobrze z tego powodu, bo lubię jak się udaje twórcom, za którymi przepadam.