EN

2.02.2020, 11:44 Wersja do druku

Macierzyńskie truizmy

Spektakl "Twoja mać! One Woman Show" nie jest opowieścią o samotnej matce a raczej o samotnym rodzicielstwie. Bohaterka ma męża, który jest permanentnie nieobecny w życiu dziecka. Jakakolwiek próba zmuszenia go (!) do wykonania najprostszej czynności zakrawa o litość - pisze Wiktoria Formella z Nowej Siły Krytycznej.

Błogosławieństwo albo przekleństwo. Pojawiające się nieplanowo bądź długo wyczekiwany cud. Jedna z najważniejszych ról społecznych kobiety a może trud, wyczerpująca i banalna codzienność. Ostatnio rozpatrywane negatywnie - w kontekście antynatalizmu, ruchu BirthStrike czy innych działań skupiających się na konsekwencjach przeludnienia planety (zwłaszcza wobec trwającej katastrofy ekologicznej). Macierzyństwo - bo o nim mowa - miewa różne oblicza, więc czy można powiedzieć o nim coś nowego? Spektakl "Twoja mać! One Woman Show" podpowiada, że niewiele.

W ostatnich sezonach temat macierzyństwa dwukrotnie gościł na scenie sopockiego Teatru BOTO. Drugoplanowo pojawił się w monodramie "Podróż do Buenos Aires" Amanity Muskarii w reżyserii Adama Nalepy, z Sylwią Górą-Weber w roli Walerki (matka i siostra, całe życie poświęciła bliskim, a teraz mierzy się ze starością, dezorientacją i odchodzeniem). Natomiast doświadczenie problematycznej płodności i przechodzenia przez procedurę in vitro, ujęte w formie autobiograficznego zwierzenia, stanowiło temat przedstawienia "Kończą mi się słowa" intrygującego teatru ciała i dźwięku Ć/Dź. Spektakl pozwolił publiczności zapoznać się z doświadczeniem mniej znanym, które - choć poszerza swe granice - wciąż nie jest powszechne. Najnowsza premiera konfrontuje nas z codziennym, niewyidealizowanym obliczem rodzicielstwa, które jest znane niemal każdemu. Choć magazyny i portale parentingowe od lat forsują model bezproblemowego i radosnego macierzyństwa (słodkich obrazów pełnych różowych i niepłaczących bobasów oraz równie wypoczętych i wypielęgnowanych matek), trzeba być mocno oderwanym od rzeczywistości, aby weń uwierzyć. Pewnie dlatego w mediach (zwłaszcza w sieci) równie często pojawiają się kontrnarracje, bliższe znanym z autopsji rodzicielskim doświadczeniom bądź obserwacjom. Mimo przewrotnego tytułu (przestarzały zwrot do matki, który współcześnie brzmi jak wulgaryzm), trudno uznać spektakl za buntowniczy - raczej mamy do czynienia z wyważaniem otwartych drzwi.

Przedstawienie zapowiadało się intrygująco - poszczególni realizatorzy zostali nazwani funkcjami nawiązującymi do ról społecznych: jest matka (Karolina Piechota) i ojciec sukcesu (Kuba Rużyłło) oraz odwołanie (nie wiedzieć czemu!) do tradycji chrześcijańskiej w postaci ojca chrzestnego (Adam Nalepa). Trudno więc stwierdzić, kto za co odpowiada (z wyjątkiem Piechoty, grającej monodram). Zaciekawiała scena początkowa - bohaterka z zaangażowaniem tańczy do hitu Nirvany. Piosenka o wyimaginowanych przyjaciołach ("I'm so happy/ Cause today I found my friends/ They're in my head") otworzyła ciekawą przestrzeń do rozważań na temat samotności kobiet opiekujących się dziećmi i wynikającą stąd potrzebą zwierzenia się z rozterek codzienności, która nie znajduje realizacji. Nastrój zbudowany przewrotnymi środkami (liryczny tekst piosenki połączony z rockową muzyką) szybko prysnął, ustępując miejsca groteskowej konwencji.

Nasza kultura ukształtowała model rodzicielstwa, zgodnie z którym to kobieta głównie zapewnia dzieciom opiekę (nie bez przyczyny istnieją urlopy macierzyńskie, a tacierzyńskie wciąż w niektórych budzą zdziwienie), dlatego pomysł dramaturgiczny nie zaskakuje. Trafiamy do mieszkania młodej matki, która jest nieprzygotowana na naszą wizytę - ma na sobie piżamę, włosy w nieładzie, mimo to proponuje herbatę i zaprasza do swojej rzeczywistości. Obraz kobiety wyłaniający się z jej monologów - mimo komediowej formuły - jest przygnębiający. Zredukowanie do roli matki i pozbawienie możliwości samorealizacji poza grupą rodzinną, sprawia, że kobieta jest przepełniona - co nie dziwi - frustracją. Opowiada, że nie do końca orientuje się, jaki mamy dzień tygodnia, jej ubrania pachną vibovitem, a w menu królują naprzemiennie: zupka pomidorowa albo krupnik z cielęcinką - oczywiście ze słoiczków Gerbera. Dokształca się utrwalając kształty i kolory, a w wolnych chwilach śledzi kolejne odcinki seriali, dlatego prosi nas, abyśmy nie zdradzali zakończenia "Świnki Peppy" czy "Teletubisiów". Czas spędza głównie w domu - nie licząc rzadkich wyjść po zakupy, na potrzeby których przebiera się w eleganckie ubrania, aby pokazać światu, że jest w dobrej formie. Jednak po powrocie czeka ją ta sama domowa rzeczywistość, która zaczyna ją dosłownie przytłaczać - w łazience przejście zagrodziła wanienka, a duży pokój zmienił się w plac zabaw. Codzienność bohaterki jest nudna wobec doświadczeń jej koleżanek, skrupulatnie odnotowywanych na Instagramie - wprawdzie ona też mogłaby umieścić w mediach społecznościowych zdjęcia, tylko kto chciałby oglądać pięćset ujęć ukazujących jej syna jedzącego zupkę? Frustrację wzmacnia też telewizja śniadaniowa z promowanym modelem cielesności młodych matek, który nijak się ma do pełnych kształtów bohaterki (sama przyznaje, że ćwiczy, lecz nie przy użyciu hantli, ale paczek chipsów). Postać galopem pędzi przez wszystkie tematy, w których w różnym stopniu odbija się macierzyństwo odczytywane jednostronnie - głównie jako źródło ograniczeń odbierające jej prawo do autonomii. Nawet chwilę poświęci osławionemu problemowi gender czy ingerencji państwa w sytuację ciężarnej, nawiązując półsłówkiem do obowiązującego w Polsce tak zwanego kompromisu aborcyjnego.

Element autobiograficzny możemy znaleźć w scenach, w których postać przyznaje, że jest aktorką, a ciało postciężarne (jak efektownie określa się je w materiałach promocyjnych) uniemożliwia jej kontynuowanie pracy. Wprawdzie otrzymuje rolę młodej, ambitnej lekarki, jednak jej jedynym zadaniem okazuje się wygłoszenie krótkiego zdania-przytaknięcia profesorowi. Równie niewymagające, aktorskie zajęcia nie przypadają w udziale wyłącznie młodym matkom, tylko to wynik szerszego procesu kulturowego, co potwierdza zasadność istnienia testu Bechdel-Wallace (służy do badania aktywnej obecności bohaterek w tekstach kultury). Dziwi jednak, że postać będąca aktorką może (domagając się od przydrożnego robotnika prymitywnej atencji) wygłosić takie słowa: "gdzie moje #MeToo, pedale?". Niezwykły nietakt biorąc pod uwagę nie tylko homofobiczny wydźwięk (określenie miało być dla mężczyzny uwłaczające nie tylko przez wykorzystanie wulgarnej wersji tego słowa, ale także przez samo odwołanie do homoseksualizmu), wspomniany ruch obywatelski rozpoczęty w 2017 roku, ale też brak empatycznej solidarności wobec problemu molestowania (także w środowisku teatralnym - chociażby w krakowskim Teatrze Bagatela).

Spektakl "Twoja mać! One Woman Show" nie jest opowieścią o samotnej matce a raczej o samotnym rodzicielstwie. Bohaterka ma męża, który jest permanentnie nieobecny w życiu dziecka. Jakakolwiek próba zmuszenia go (!) do wykonania najprostszej czynności zakrawa o litość. Jak referuje kobieta - gdy wreszcie uda jej się przerwać prokrastynację męża i zmusić go do wzięcia udziału w opiece nad dzieckiem, ten mierząc się z wyzwaniem przebrania potomka, najpierw zapyta o lokalizację szafki z ubraniami, potem o charakterystykę bluzki, a następnie o wygląd syna. Rozumiem, że (a przynajmniej mam taką nadzieję!) ta kwestia pozostaje (grubo ciosanym) żartem wykorzystującym przerysowanie, jednak projektowana nieustanna wesołość z tak patriarchalnego, królującego w polskich domach podziału obowiązków wydaje się uprawomocniać i utrwalać ten schemat. Dlatego wyjątkowo gorzko wybrzmiewa finał, w którym słyszymy głos męża (Adama Nalepy) - wrócił i domaga się herbatki, więc bohaterka przerywa godzinny lament i biegnie, aby mu ją zaserwować. To działanie utrwala przemocowy model, w którym jako wartościowe zajęcia traktuje się obowiązki zawodowe męża, a bagatelizuje niepłatne zadania domowo-opiekuńcze wykonywane przez kobietę na rzecz rodziny.

Największym mankamentem spektaklu jest banalny scenariusz - z nieprzemyślanym, nieuporządkowanym pomysłem dramaturgicznym stawiającym na constans emocji. Na przemian mamy tu wyolbrzymienia, ironię, sarkazm i ani przez chwilę nie uświadczymy tonu serio. Rozumiem, że humor ma przekłuć narosły wokół macierzyństwa balon poprawności, jednak obliczanie efektu na wywoływanie nieustannego śmiechu jest nie tylko męczące (zwłaszcza dla tak kameralnej publiczności, jaka w BOTO), ale i przeciwskuteczne (choć muszę przyznać, że jeden widz wytrzymał konwencję, śmiejąc się nieprzerwanie, nawet wtedy, kiedy dowcip dopiero się rodził). Przewidywalność scenariusza ujawniła się także w interakcjach. Gdy postać zapytała jednego z widzów, z czym miłym kojarzy mu się intymna przestrzeń sypialni, ten (doskonale rozumiejąc konwencję) odpowiedział, że z... karmieniem. Bohaterka nie dosłyszała, poprosiła o powtórzenie, jednak widz poczuł się zakłopotany i zamilkł, dlatego sceniczna matka wyjaśniła, że jej chodziło o sen, a jemu pewnie o seks. Cóż, nie do końca tak było...

Szkoda nie tylko potencjału, ale też charyzmatycznej Karoliny Piechoty, która robiła, co mogła, aby utrzymać zainteresowanie publiczności. Miała wyjątkowo trudne zadanie - monodram jest statyczny, prowadzony do widza, rzadko przełamuje go interakcja bądź działanie. Reżyserowi zabrakło pomysłów, aby nadać dynamikę scenariuszowi i przekuć go w interesujące przedstawienie - sięga po banalne środki świadczące o próbie rozładowania frustracji (postać zażyje tabletki uspokajające, zapali papierosa) oraz po efekty typowe dla domów, w których mieszkają dzieci (zza kulis dobiegać będzie to płacz, to dźwięk potrząsanej butelki z mlekiem).

Podstawowym problemem spektaklu są ambicje realizatorek i realizatorów, aby dać pełny obraz macierzyństwa: od perspektywy psychologicznej, społeczno-kulturowej, aż przez fizjologiczne aspekty porodu i połogu. To sprawia, że w godzinnym przedstawieniu brakuje przestrzeni na potraktowanie tych tematów z należytą głębią - można jedynie pokusić się o kilka banałów i pędzić do kolejnego wątku. Nie wiem więc, kto miałby być idealnym odbiorcą tego spektaklu. Świeżo upieczony rodzic (zwłaszcza matka), który upewni się, że nieradzenie sobie z nadmiarem obowiązków, nie świadczy o niczym zdrożnym i dotyka wielu? A może to przestroga dla bezdzietnych, którzy nie mają świadomości o prawdziwym obliczu rodzicielstwa? Tylko gdzie (i jakim cudem!) oni się uchowali na tym świecie!

Wątpliwości wzmacnia fakt, że spektakl "Twoja mać! One Woman Show" jest nie pierwszej świeżości. 17 maja 2019 roku w Teatrze Warsawy odbyła się premiera gościnnie pokazywanego przedstawienia "Mać! One Woman Show" (z udziałem i w reżyserii Karoliny Piechoty oraz ze scenariuszem Kuby Rużyłło), które było promowane tym samym opisem, cytatem ze scenariusza i plakatem, jakie znamy z Sopotu. W BOTO niewidzialna ręka dopisała na afiszu do tytułu zaimek "Twoja", pominęła wzmiankę o kostiumach i scenografii (choć trudno za oprawę plastyczną uznać wykorzystane na scenie... krzesło) i tym magicznym sposobem powstał nowy spektakl.

Tytuł oryginalny

Macierzyńskie truizmy

Źródło:

Materiał własny