EN

30.04.2021, 10:07 Wersja do druku

Maciej Stuhr: Wpuściliśmy trochę powietrza

Przez polskie społeczeństwo przechodzi dziś fala zmiany świadomości, która w wielu społeczeństwach Zachodu przetoczyła się co najmniej 20 czy 30 lat temu – mówi Maciej Stuhr, aktor, reżyser i wykładowca, którego na małym ekranie zobaczymy w kolejnym sezonie serialu „Szadź”. Rozmawiała Aneta Kyzioł w Polityce. 

fot. mat. Filmu Polskiego

ANETA KYZIOŁ: – W „Szadzi” gra pan wykładowcę, który krzywdzi studentki. W tle jest trauma z młodości i przenoszenie przemocy. Premiera drugiego sezonu zbiega się z debatą na temat przemocy w szkołach teatralnych i filmowych. Życie potrafi zaskoczyć?

MACIEJ STUHR: – No tak, czasami życie dopisuje nowe konteksty i znaczenia. Najmocniej tego doświadczyłem przy okazji filmu „Hejter”, który kręciliśmy, nie wiedząc, jak bardzo proroczą wizję roztaczamy. Na mniejszą skalę, ale bardzo interesująco wychodzi to w teatrze, podczas grania przez wiele lat tych samych spektakli. Kilka dni temu pożegnaliśmy na cmentarzu ewangelickim Zygmunta Malanowicza, mojego przyjaciela, z którym dzieliliśmy przez lata garderobę w Nowym Teatrze. On w „Aniołach w Ameryce” w reż. Krzysztofa Warlikowskiego wygłaszał frazy, które przez lata – a gramy to od 2007 r. – przechodziły bez większych reakcji. Do niedawna. „Oni odbili nam Senat, ale to my mamy sądy. Nasi sędziowie są wszędzie, jak miny czołgowe. Kwestia aborcji – sprawa idzie do sądu, bum, mina. Załatwimy wszystko”. A rzecz, przypomnę, dzieje się w Ameryce w latach 80., za rządów Ronalda Reagana. Kto by przypuszczał, że kiedyś w odległej Polsce taki passus spowoduje przepływ prądu na widowni i na scenie.

A ten nowy kontekst dla „Szadzi” i pańskiej roli psychopatycznego wykładowcy pana zaskoczył? Zna pan szkoły teatralne, w krakowskiej pan studiował, w warszawskiej od siedmiu lat pan wykłada. Jak pan odebrał list absolwentki łódzkiej Filmówki, w którym opisywała przypadki nadużyć ze strony wykładowców, i falę relacji studentów innych szkół, która potem wylała się w internecie i mediach?

Z łódzką szkołą akurat nie mam prawie nic wspólnego, ale to chyba nie jest kwestia miejsca, bo skala tych zjawisk, myślę, w każdej z tych szkół była podobna. Mało tego, podejrzewam, aczkolwiek jest to tylko moja intuicja, że podobne historie i zjawiska dotyczą nie tylko szkół teatralnych, nie tylko teatrów, ale właściwie każdego miejsca, w którym występuje stosunek pracy i hierarchia. Ludzie są różni, mają różne temperamenty i różnie reagują, gdy powierzy im się nawet elementarną władzę. U nas jest o tyle specyficznie, że chodzi często o znane nazwiska, tzw. osoby publiczne, co zawsze działa jak szkło powiększające. Ale też prawdą jest, że w naszym środowisku wciąż do niedawna uchodziły zachowania, które w innych byłyby zupełnie niedopuszczalne. Bardzo dobrze, że wpuściliśmy trochę powietrza, rozpoczęliśmy dyskusję. Musimy pamiętać już na zawsze, że granicą, której nigdy nie wolno nam przekroczyć, jest granica ludzkiego upokorzenia.

Na Facebooku napisał pan, odnosząc się do swojej drogi zawodowej: „Nigdy, podkreślam, nigdy nie spotkałem się z sytuacją, w której upokorzenie, przemoc psychiczna czy, jak to się ładnie nazywa, »złamanie« czy też »otwieranie przez złamanie« aktora, zwłaszcza młodego i niedoświadczonego, dało jakiekolwiek pozytywne rezultaty. Wstyd! Ten zawód bywa trudny i często płyną łzy. Dlatego tym bardziej powinniśmy się otaczać czułością i delikatnością. Życie i codzienność same zrobią z nas twardzieli. Nie potrzebujemy do tego pseudopedagogów”.

Nie chodzi o przymykanie oczu na kiepską jakość. Jako artyści i pedagodzy nie możemy się zadowalać faktem, że to, co wykonał student, jest jakie takie. Jeżeli ktoś fałszuje, śpiewając piosenkę, to trudno mu powiedzieć, żeby się nie przejmował, bo na pewno znajdą się jacyś widzowie czy słuchacze, którym się to spodoba. Czasem musimy nazwać rzeczy po imieniu i to będzie bolało. Trzeba sobie wypracować metodę komunikowania rzeczy przykrych, co nie zmienia faktu, że musimy bardzo uważać na formę, w jakiej to robimy. Dbać o siebie nawzajem po prostu.

Mit o łamaniu i przekraczaniu, które tworzą artystę, bo bez cierpienia nie ma prawdziwej sztuki, odchodzi wreszcie dzięki młodemu pokoleniu do lamusa?

Są takie dwa filmy, którymi dyskusję o kształceniu można zobrazować. Jednym z nich jest „Whiplash”, oscarowy, fantastyczny obraz. To historia młodego perkusisty, który został przez nauczyciela przeczołgany, zniszczony, po to, by mógł niczym Feniks z popiołów odrodzić się jako wspaniały artysta. Dobrze mi się oglądało ten film, byłem pod wrażeniem, ale ja w swoim życiu zawodowym, a ono już trochę trwa, nie widziałem, żeby ktoś w ten sposób odniósł jakieś spektakularne sukcesy. Przeciwnie, raczej widziałem, że ludzie, których się niszczyło, potem byli zniszczeni. I tyle. Dlatego warto przypomnieć inny wspaniały film, czyli „Stowarzyszenie umarłych poetów”, gdzie widzimy, kim nauczyciel może się stać dla uczniów – wzorem nie tylko w przedmiocie, którego naucza, ale też w postawie życiowej. I ta droga zawsze była mi bliższa, wierzę głęboko, że zwłaszcza w zawodach artystycznych pewien rodzaj czułości, którą nauczyciel otoczy swoich podopiecznych, może ich otworzyć i dać dużo lepsze efekty niż udowadnianie im, że są niczym.

Artyzm, misja, posłannictwo – słowa, które wydawały się trwale w naszym kraju złączone z aktorstwem, a oznaczały przy okazji przyzwolenie na patologie, też wychodzą z użycia. To pomoże oczyścić atmosferę?

Teatr to przede wszystkim rzemiosło. Sztuka czasem w sprzyjających warunkach się z niego rodzi, ale wcale nie tak znowu często, choć to takie przypadki zapamiętujemy, mamy w sercach i marzymy o takich momentach. Wydaje mi się dużym przekłamaniem traktowanie aktorstwa tylko w kategoriach: misja albo – po drugiej stronie – chałtura. Niedawno zresztą wysłuchałem ciekawej audycji o „Dziadach” Kazimierza Dejmka z 1968 r., z opowieścią o tym, że sam Dejmek był niepocieszony, iż tak mocno politycznie widownia odbierała spektakl, taką wersją społecznej „misji” nie był zachwycony. Sztukę przez duże „S” trudno zaprojektować, ona po prostu, tak jak w rzeczonych „Dziadach”, rodzi się z wielu elementów, które muszą zajść jednocześnie. Dlatego nie zawsze trzeba napinać muskuły. Rozśmieszanie ludzi czy straszenie, jak w serialowej „Szadzi”, też jest potrzebne. Nie bójmy się myśli, że nasz zawód nie musi być misją. Pani zaczęła od złączenia tematu „Szadzi” z tematem przemocowości w nauczaniu...

Przesadnie karkołomne?

Chętnie o tym, jak pani widzi, rozmawiam, ale „Szadź” nie ma takich ambicji. Chcemy, żeby się ludzie pobali przez osiem odcinków, żeby ich dreszcze przechodziły, jak ten mój seryjny morderca zabiera się za kolejną ofiarę. I tylko tyle. Nie ma, moim zdaniem, powodu do wstydu. To rozrywka i dobrze, żeby była jak najwyższych lotów, ale błędem jest do wszystkiego dokładać nadmierną filozofię. Zresztą misyjność miewa zaskakujące oblicza. Nudząc się w pandemii, skakałem po kanałach i trafiłem na odcinek serialu „Alternatywy 4”. I obejrzałem go z wielką przyjemnością, choć przy niektórych scenach także z myślą: Jezu, oni wszyscy już nie żyją, Wilhelmi, Voit, Turek..., z generalnym poczuciem, że aktorstwo jest wspaniałe, a Barei udało się utrwalić kawałek naszej historii, absurdalność rzeczywistości lat 80. Pamiętam, jak ten serial miał premierę w telewizji w 1986 r. Ja się wychowywałem oczywiście w dość specyficznym domu krakowskich artystów, związanych ze Starym Teatrem, czyli wysokie C, i pamiętam, że moi rodzice nie byli najszczęśliwsi, że ja to oglądam. Bo w środowisku inteligenckim „Alternatywy 4” uchodziło wtedy za rodzaj chałtury, a nie żaden portret czasów. Panował rodzaj oburzenia, że wybitni aktorzy w tym biorą udział, zamiast grać w misyjnych sztukach. Na tym przykładzie świetnie widać, że coś, co okazuje się ponadczasowe, nie musi być z początku w ogóle tak traktowane. Lubię takie niespodzianki.

fot. mat. Filmu Polskiego

Jakie skutki będą miały te publiczne studenckie callouty przemocowych wykładowców?

Myślę, że wszyscy będziemy się teraz dużo bardziej kontrolować. I generalnie to dobrze, bo będziemy rzadziej wybuchać i przekraczać granice. Pytanie, czy ta samokontrola niektórych z nas nie zacznie blokować? Ale trzeba szukać złotego środka. I to – znów – nie tylko w teatrze. Wydaje mi się, że teraz przez polskie społeczeństwo przechodzi fala zmiany świadomości, która w wielu społeczeństwach Zachodu przetoczyła się co najmniej 20 czy 30 lat temu.

Tłumy na ulicach na strajkach kobiet, to że publicznie rozmawiamy o przemocowości w teatrze, w szkołach, w Kościele, ruch #MeToo?

To ma wspólne źródło. Wszyscy od dawna przecież wiedzieliśmy, czy raczej czuliśmy podskórnie, że jeśli jakiś kolega jest nieprzyjemny dla innych, ktoś przez niego nie może spać – jest to nie w porządku, ale jeszcze nie mieliśmy narzędzi, żeby to właściwie nazwać, zabrać się do tego. Dopiero teraz zyskujemy jako społeczeństwo głębokie poczucie, że nie może tak dalej być, że musimy się tym zająć, i powoli uczymy się, jak to robić. Błędów pewnie nie unikniemy, nie powinniśmy też przy tym wszystkim zapominać o zasadzie domniemania niewinności, ale nie ma wyjścia. Wraz z tą pandemią wchodzimy na inny poziom świadomości społecznej. Jesienią zobaczyłem na ulicach tłumy młodych ludzi, obejrzałem filmik, na którym grupka licealistek w niewybrednych słowach nakazuje proboszczowi, żeby odwrócił się na pięcie i wracał do kościoła – mojemu pokoleniu to się nie mieściło w głowach, a teraz jest rzeczywistością. Zmiana się zaczęła.

Czuje pan, że zmiany dotyczą także pana?

Jestem człowiekiem, który wciąż jeszcze ma ambicje samorozwoju i nie lubi stagnacji, nawet na najwyższym szczeblu. Tuż przed ubiegłorocznym zamknięciem teatrów zrezygnowałem z etatu w Nowym Teatrze, dogrywam tam stare tytuły, ale w nowych przedstawieniach już nie gram. Wyreżyserowałem ze studentami wrocławskiej szkoły spektakl dyplomowy na podstawie „Innych ludzi” Doroty Masłowskiej. Będziemy to teraz, jak pandemia zelżeje, próbowali wznowić. I niezależnie od wartości artystycznej ta praca sprawiła mi mnóstwo radości i satysfakcji.

Czyli teraz reżyseria?

Nigdy o tym nie myślałem, ale zasmakowałem jej właśnie na zajęciach ze studentami. Tłumacząc im, jak coś można zagrać, wszedłem w buty reżysera i okazały się całkiem wygodne. W warszawskiej Akademii Teatralnej uczę studentów aktorstwa pracy z kamerą. Zrobiliśmy już cztery filmy krótkometrażowe, wyszły niedawno na DVD. To zupełnie inne doświadczenia niż moje dotychczasowe, bo jestem dość rozbestwionym aktorem, niemal całą drogę zawodową spędziłem w dużych produkcjach, czy nawet, jak na polskie warunki, superprodukcjach. Przy tym to, w co teraz się bawię, przypomina raczej domowe rękodzieło, ale daje mi zupełnie inną satysfakcję niż wiszenie na plakatach na przystankach autobusowych.

Na razie szkoły, teatry i kina są zamknięte, premier online jest niewiele, mniej niż podczas poprzednich lockdownów. Wszyscy już czekają na koniec pandemii.

Pytanie, co wyłoni się z pandemicznych zgliszczy, bo teraz jeszcze nie jesteśmy w stanie oszacować, kto przetrwał, kto nie. W zeszłym roku, przed nadejściem drugiej fali zagrałem w bardzo ciekawym filmie „Powrót do Legolandu” Konrada Aksinowicza, osadzonym w rzeczywistości Polski lat 90. Jest prawie gotowy, ale nie wiemy, czy widzowie go zobaczą w kinach, czy na platformie jakiejś. Jak już otworzą kina, to w jakiej kolejności filmy będą wchodzić? Dystrybutorzy mają kolejkę na kilka miesięcy. I które kina przetrwają? W serialach sytuacja jest lepsza.

Stacje premium i platformy streamingowe miały wnieść zachodnią jakość do naszego serialowego świata. Z pańskiej perspektywy – aktora też m.in. „Belfra” Canal+ i „Bez tajemnic” HBO oraz widza – udało się?

Co do polskich produkcji serialowych to może nie osiągnęliśmy jeszcze mistrzostwa w globalnej skali, ale myślę, że idziemy w dobrą stronę. Przez całe dekady słowo serial kojarzyło się w naszym środowisku z czymś wstydliwym, nie na poziomie, było czasem synonimem niższej rangi produkcji. Dziś sytuacja się zmieniła. Wielu wybitnych artystów przeprosiło się z tym sposobem opowieści filmowej, a nawet dostrzegło w niej szansę na opowiedzenie czegoś głębiej, lepiej, ciekawiej. Myślę, że sporo produkcji jest już dziś na bardzo dobrym poziomie. Moim ulubionym polskim serialem jest „Ślepnąc od świateł”.

„Szadź” to też na swój sposób portret czasów. Naszej dzisiejszej fascynacji amerykańskimi serialami z wyższej półki. Bohaterem jest psychopatyczny seryjny morderca, tropi go policjantka nękana przez demony przeszłości. Podziela pan tę powszechną miłość do seriali, która z platform streamingowych uczyniła beneficjentki pandemii?

Ostatnio zachwycił mnie serial „Fleabag”, brawurowo napisany i zagrany przez Phoebe Waller-Bridge. Doskonały humor, forma, narracja, a przede wszystkim, jak nie przymierzając u Szekspira, każda postać ma swoje racje, każdą możemy absolutnie zrozumieć i wytłumaczyć jej zachowanie. Ludzie mają „swoje racje”! Zbyt często o tym zapominamy. W życiu i sztuce. Zbyt łatwo dzielimy ich na dobrych, złych, mądrych, głupich, niedoinformowanych, zapominając, że można po prostu mieć inne priorytety, motywacje, poglądy, doświadczenia życiowe.

***

Maciej Stuhr (ur. 1975 r.) – aktor, reżyser, felietonista, od 2014 r. wykładowca na Wydziale Aktorskim Akademii Teatralnej w Warszawie. Do niedawna aktor warszawskiego Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Ma na koncie role w głośnych dramatach filmowych, jak „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego czy „Sala samobójców. Hejter” Jana Komasy, komediach (od „Chłopaki nie płaczą” Olafa Lubaszenki po „Planetę singli” Mitii Okorna) i serialach („Glina”, „Belfer”). 11 maja na Playerze będzie miał premierę drugi sezon „Szadzi”, w której gra głównego bohatera, wykładowcę teologii za dnia i mordercę studentek po nocy.

Tytuł oryginalny

Wpuściliśmy trochę powietrza

Źródło:

„Polityka” nr 18

Autor:

Aneta Kyzioł

Wątki tematyczne