„Don Giovanni" Wolfganga Amadeusa Mozarta w reż. Wojciecha Adamczyka w Operze Lubelskiej. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w „Do Rzeczy".
Trudno odgadnąć, w jakiej sprawie wskrzeszono słynnego kochanka, o czym jest ten spektakl. Prawdopodobnie o niczym, jak podpowiada banalnie rozwiązany finał, jest jeszcze i to pytanie: Po co grać Mozarta, kiedy się nie ma kim go zaśpiewać?
Gdyby na poważnie brać opowieści z przedpremierowej konferencji prasowej, to bohaterem najnowszego polskiego „Don Giovanniego", wystawionego w Lublinie, jest... sama scena operowa. Znajduje się ona w gmaszysku Centrum Spotkania Kultur i jest „wspaniałą zabawką", jak wyraził się reżyser Wojciech Adamczyk. Dodał też, że lublinianie powinni być dumni, bo sceny tej mogą pozazdrościć chyba wszystkie miasta w Europie, a może i na świecie. A według dyrektorki Opery Lubelskiej, Kamili Lendzion, mieszkańcy powinni być dumni z samego zaistnienia tej instytucji. To najmłodszy w Polsce teatr operowy, przynajmniej formalnie, bo powstał w wakacje 2023 r. na mocy uchwały Zarządu Województwa Lubelskiego o zmianie szyldu Teatru Muzycznego. „Lublin zasługuje na operę" - mawia dyrektorka. Zgoda, Lublin, a zwłaszcza lubelscy operomani (do grona których należę) opery potrzebują. Można jednak zadać pytanie: Tylko jakiej?
Odpowiem, patrząc na inscenizację „Don Giovanniego", sytuującą akcję w realiach Włoch lat 20. XX w. Są liczne zmiany dekoracji, wnętrza, uliczki, historyczne kostiumy, wjeżdżający na scenę kabriolet, a oprócz posągu Komandora ożywającego w finale widzimy większe i mniejsze pomniki koni, co ma ostatecznie udowodnić, że jesteśmy w Rzymie. Założenie jest jedno: „glamour".
Efekty są dość przeraźliwe, kurtyna zjeżdża co i rusz, by można było ponownie zagracić scenę, a wtedy na wielkich projekcjach pojawia się - gdybyśmy jednak mieli wątpliwości - nocne Wieczne Miasto. Z możliwości sceny skorzystano więc na najprostszym, naiwnym poziomie: jeśli piekło to ekranowe płomienie na kilka metrów i zjeżdżająca zapadnia; jeśli gwiazda filmowa, to szminka, czerwone róże, zalotne spojrzenia w zbliżeniu przeskalowanym na całe okno sceny itd. Do tego talerze i kieliszki się nie tłuką, bo są z tworzywa sztucznego, a „glamourem" są wystawne kostiumy oraz zalotne wygibasy pań i nadęte pozy panów.
Gdzieś zniknął - pomimo talentu śpiewaków - cały smutek tej opowieści, przemycony pod warstwą buffo, ujawniający moc kłamstwa, samooszustwa, zauroczenia złem. Wyparowały podteksty, warstwa prawdy psychologicznej napisana przez librecistę, ale przede wszystkim w nutach przez samego Mozarta - co czyni ten tytuł przekraczającym ramy gatunku, by na nowo je określić. Tymczasem lubelski „Don Giovanni" co i rusz zjeżdża w bulwarowe regiony, takie od „Wesołej wdówki" i „Hallo Szpicbródka", czemu sprzyjają stare przyzwyczajenia rodem z Teatru Muzycznego oraz reżyseria Wojciecha Adamczyka, sytuacyjna i bez głębszej wyobraźni.
Trudno odgadnąć, w jakiej sprawie wskrzeszono słynnego kochanka, o czym jest ten spektakl. Prawdopodobnie o niczym, jak podpowiada banalnie rozwiązany finał. Całe przesłanie zmieściło się w odwróceniu jego wymowy: łotrostwo nie zostało ukarane, bo piekła nie ma. To był tylko film. Don Giovanni, czyli niejaki Giovanni di Molina, producent filmowy, trafia co prawda do piekła, ale już za moment widzimy go, żywego i zdrowego, w tylnym planie. A potem, tuż przed zapadnięciem kurtyny, pokazuje widowni gest Kozakiewicza na tle słynnych liter „Hollywood".
Jest jeszcze i to pytanie: Po co grać Mozarta, kiedy się nie ma kim go zaśpiewać? Bogactwo i precyzja partytury, zawrotne tempa, sceny wielogłosowe i język włoski oryginału bezlitośnie obnażają różnice w obsadzie. Tutaj nie ma partii drugoplanowych. I tak dostaliśmy Mozarta wykonanego czasem pięknie, czasem poprawnie, a czasem kompromitująco. Różnica pomiędzy artystami zaproszonymi, Rafałem Siwkiem (Komandor), Kariną Skrzeszewską (Donna Elvira), a resztą obsady była odczuwalna, a niekiedy porażająca. Trudno o to zresztą winić lubelskich śpiewaków, przyzwyczajonych do innego repertuaru, postawionych w sytuacji ekstremalnego muzycznego wyzwania. Na drugim ze spektakli premierowych sprostali mu Patrycjusz Sokołowski w głównej roli oraz Patryk Pawlak (Leporello).
Są to spostrzeżenia subiektywne, ale słyszalne nawet niefachowym uchem były różnice w głośności, fałsze i gubienie tempa. Orkiestra przegrała gracko całą partyturę, aby do przodu, bez bawienia się w interpretację, bo skoro muzyka jest wspaniała, to sama się obroni.
Ale w dobie streamingów z najlepszych scen operowych świata samo wystawianie przez Operę Lubelską arcydzieł z udziałem kilku zaproszonych, świetnych głosów nie jest żadnym przełomem i trudno się na to złapać. Jest za to groteskowym napinaniem się, leczeniem prowincjonalnych kompleksów za pomocą światowego repertuaru.
OPERA LUBELSKA - W.A. MOZART, „DON GIOVANNI" REŻYSERIA: WOJCIECH ADAMCZYK KIEROWNICTWO MUZYCZNE: VINCENTK0ZL0V5KY SCENOGRAFIA: MAREK CHOWANIEC KOSTIUMY: MARIA BALCEREK PREMIERA: 25, 26 STYCZNIA 2O25