„Król Lear” Williama Shakespeare'a w reż. Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski na stronie AICT.
Król Lear Szekspira to dla reżysera trudny orzech do zgryzienia, a dla aktora wyzwanie: tytułowa rola uchodzi za rolę ról.
Tadeusz Łomnicki nazywał ją skałą bazaltu. Ale Tadeusz Żeleński-Boy daleki był od entuzjazmu: „Ten Król Lir to szczególna sztuka. Gdyby ją poddać racjonalistycznej analizie, nie byłoby nic łatwiejszego, niż udowodnić, że jest stekiem bredni”. Jan Kott dostrzegł jednak, że „tematem Króla Leara jest rozkład i upadek świata”. Przeczytał Leara przez Becketta. Mimo to po tę tragedię Szekspira sięga się dość rzadko – Jan Englert przejdzie do historii jako bodaj pierwszy polski aktor współczesny, który zagrał Leara dwukrotnie – przed ćwierć wiekiem w spektaklu Macieja Prusa w przekładzie Zofii Siwickiej (1998), teraz w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego w przekładzie Stanisława Barańczaka – oba spektakle wystawione zostały w Teatrze Narodowym.
W stolicy po wojnie po raz pierwszy zagrano Króla Leara dopiero w roku 1962 w Teatrze Polskim, gdzie bez szczególnego powodzenia reżyserował go Zygmunt Hübner. Na następną premierę musiał Lear poczekać aż 15 lat, kiedy to Jerzy Jarocki wystawił tę tragedię w Teatrze Dramatycznym z Gustawem Holoubkiem w roli tytułowej. Jego Król Lear był tragedią nie tyle o starości, ile o przegranym bezpowrotnie życiu. Tym razem sukces spektaklu sprawił, że nie grano Leara przez całe lata, nim Jan Machulski nie sięgnął po ten utwór ze swoim studentami w Teatrze Ochoty (1983, Wojciech Malajkat debiutował wtedy w roli Błazna).
O zagraniu Leara marzył Tadeusz Łomnicki. Szukał daremnie teatru gotowego wystawić tę tragedię w Warszawie albo Krakowie, ale nigdzie nie spotykał się z przychylnością – dopiero Eugeniusz Korin w poznańskim Teatrze Nowym podjął się reżyserii. Do premiery jednak nie doszło – wielki aktor zmarł nagle podczas próby 22 lutego 1992. Jego tragiczna śmierć uzmysłowiła, jak niezwykle wymagającym zadaniem jest rola Leara.
Wiek XXI okazał się dla tego dramatu przychylny – Król Lear doczekał się w Polsce ponad 20 premier, w tym aż pięciokrotnie w stolicy. Leara zagrali: Zbigniew Zapasiewicz (Teatr Powszechny, reż. Piotr Cieplak, 2001). Daniel Olbrychski (Teatr Na Woli, reż. Andriej Konczałowski, 2006), Andrzej Seweryn (Teatr Polski, reż. Jacques Lassalle, 2014) i Halina Łabonarska (Teatr Dramatyczny reż. Wawrzyniec Kostrzewski, 2021)
Początek tej fali dała premiera w Teatrze Narodowym w reżyserii Macieja Prusa. Prus przeczytał Lira (taka pisownia obowiązuje w przekładzie Zofii Siwickiej, po który reżyser sięgnął) przez Gombrowicza. Lir był, używając języka „Ślubu”, „napompowany” królem i ojcem. Buchał królewskością i ojcostwem, pewny swej nienaruszalnej władzy po wsze czasy. Szekspir w wersji Prusa to przedstawienie, które się pamięta. Nie tylko dlatego, że na Jana Englerta lały się na scenie strugi deszczu. Przede wszystkim dlatego, że opowiadał o złudzeniach, którym ulegamy prawie wszyscy. Jak Lir, który wierzy w króla, i jak Gloster, którzy wierzy w ojca. I o tym, jak wiara w miraże czyni z nas błaznów.
Najwyraźniej jednak Jan Englert chciał raz jeszcze stanąć oko w oko z Learem, uznając „zarzuty”, że na Leara w spektaklu Prusa był za młody – trudno było uwierzyć, że to starość skłania go złożenia władzy. Teraz jest w odpowiednim wieku, choć nadal zdumiewa fizyczną sprawnością i swobodą, z jaką prowadzi tę arcytrudną rolę.
Grzegorz Wiśniewski czyta Leara przez Brechta. Wybiera politykę jako temat główny, ukazując niszczące człowieka młyny władzy. Paradoksalnie, dopiero utrata władzy daje szansę odrodzenia. Lear Jana Englerta rośnie moralnie po ostatecznej klęsce i gdyby nie zginął marnie, kto wie, może by wyszedł jeszcze na człowieka. W tragedii jest początkowo paskudnym staruchem, mściwym, dokuczliwym i zapalczywym – działa wbrew sobie, wydziedziczając najmłodszą córkę Kordelię i przeganiając na cztery wiatry wiernego hrabiego Kenta. Potem poniżony i wyszydzony pojmuje, czym jest władza, jej ponętny, a zarazem gorzki smak.
Zadufany w sobie Lear wywołuje bezwiednie kryzys, dzieląc królestwo między córki. Nie tylko traci pozycję, ale staje się sprawcą rozkładu państwa, na którego gruzach nie wiadomo co wyrośnie. Nie ma tu widoków na ratunek. Wszyscy główni bohaterowie tragedii – poza Błaznem (porte parole Szekspira) i hrabią Kent – mają coś na sumieniu. Nawet prawdomówna Kordelia, która nie chce się przypodchlebiać Królowi, jest kobietą niezdolną do okazywania uczuć. Cierpi na niedostatki emocjonalne, dzieląc je ze swymi siostrami-piekielnicami – wystudiowaną w każdym geście i słowie Gonerylą Danuty Stenki i niezdecydowaną od razu na walkę z ojcem Gonerylą Ewy Konstancji Bułhak. Obie stoczą między sobą krwawy pojedynek o władzę.
Spektakl spaja rola tytułowa Jana Englerta. Lear zdobywa samoświadomość krok po kroku. Zrazu rasowy patriarcha zmienia się w człowieka, który nie tylko rozpoznaje swoją sytuację, dostrzega własne błędy, ale gotów jest na jeszcze jedną walkę – tym razem świadomie obraną – o miłość odrzuconej córki. Jego ostateczny upadek budzi współczucie: oto bezradny, bezsilny, odarty ze wszystkiego cień dawnego Leara. Prawdą tchnie jego bolesne rozstanie z córką, kiedy skulony na wózku inwalidzkim powtarza; „Nie wrócisz nigdy, nigdy, nigdy, nigdy”. W tej ostatniej chwili osiąga wielkość.
Dojrzewanie Leara postępuje na bujnym, ekspresjonistycznym tle. Wiśniewski sięga po mocne środki, aby budować nastrój rozkładu i nostalgicznych wspomnień niegdysiejszej potęgi: widać to w wydobywanej światłem mieniącej się złotem przestrzeni, która w jednej chwili zmienia się w szare skalne zapadlisko, gdzie mogą się jednak rozgrywać sceny zdumiewająco piękne – estetyka upadku bywa uwodzicielska. Tak ukazuje Wiśniewski burzę: tancerze zamknięci w wielkim plastikowym pudle, sobowtóry ojca i córki, omiatani wirującymi połyskliwymi płatkami, błyszczą jak na pełnym magii balu, kiedy nadciąga kres. Szkoda, że ten popisowy obraz pozbawia spektakl kluczowych monologów Leara. Leje się za to niemało sztucznej krwi, twarz Błazna, którego wyraziście gra Dominika Kluźniak (jednocześnie z rolą Kordelii), widoczną na wielkich ekranach, pokrywa rozmazana czerwona szminka, kiedy śpiewa pieśń o rozstaniu. Pieśni Błazna (nie zawsze czytelne) mają tworzyć epickie echo wydarzeń, które reżyser nie zawsze układa w ciąg fabularny.
Zapewne tak właśnie miało być: rozpad świata to także rozpad fabuły, ostateczna katastrofa, której nie zatrzyma nawet jedyny ocalały człowiek honoru, hrabia Kent zastanawiająco bliski w kreacji Ireneusza Czopa psychofizycznym cechom Tadeusza Łomnickiego. A może to tylko czarna legenda roli Leara nie chce zejść ze sceny?