„Kto się boi Virginii Woolf?" Edwarda Albeego w reż. Anny Skuratowicz w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Zuzanna Liszewska-Soloch w Teatrze dla Wszystkich.
Jerzy (Krzysztof Oleksyn) , niespełniony pisarz, który ma imię po prezydencie Stanów Zjednoczonych, tłumaczy w pewnym momencie swoim gościom, że zdanie: “Kto się boi Virginii Woolf?”, które wielokrotnie nuci on i jego żona, pada w piosence Disneya. Jest to gra słów z “Who’s Afraid of the Big Bad Wolf?” z Trzech świnek, lecz z atmosferą disneyowską nie ma nic wspólnego. I można to wyczuć od razu.
Mimo młodego wieku, inteligencji i erudycji, Jerzy wydaje się przegrany, nieustannie upokarzany i obrażany przez swoją nieuznającą konwenansów, prowokującą, nieszczęśliwą żonę Martę (na premierze Irmina Liszkowska). Jednocześnie sam celnie odbija piłeczkę, trafiając w jej czułe i słabe punkty.
Wszystko to odbywa się podczas after party, szybko zmieniającego się w psychodramę, po wernisażu, na które przychodzą ich świeżo upieczeni znajomi – szczebiocząca i z pozoru słodka Skarbie (na premierze Malwina Laska-Eichmann) i zdystansowany młody naukowiec Mikołaj (Paweł Janyst).
Goście, choć wydają się o wiele bardziej stonowani od gospodarzy, szybko wyjdą ze sztywnych ról idealnego, zakochanego w sobie małżeństwa. Twórcy inscenizacji w Teatrze Ochoty przenoszą bohaterów sztuki Edwarda Albeego z 1962 roku z Ameryki do mieszkania we współczesnym Wilanowie, a co ważniejsze – zrównują wiek obu par. Irmina Liszkowska i Malwina Laska-Eichmann grają obie role kobiece na zmianę. Gospodarze wieczoru prowadzą ze swoimi gośćmi niebezpieczną grę. Wraz z ilością wypitego alkoholu coraz bardziej zaciera się granica między prawdą a fantazją, konfabulacją, barwną opowieścią a nawet oszustwem. Wychodzą na jaw mroczne tajemnice z przeszłości, nieprzepracowane traumy, a śpiewana przez nich fraza o angielskiej pisarce, która popełniła samobójstwo, brzmi coraz bardziej niepokojąco. Młodzi wykonawcy doskonale radzą sobie ciężarem emocjonalnym i psychologicznym tekstu, gęstego od niedopowiedzeń i ukrytych znaczeń.
Zmiana wieku postaci nasuwa nową interpretację – gorycz, rozpacz, pustka, niezrozumienie, samotność w związku nie zależy od metryki czy stażu małżeńskiego. Aktorzy wykazują się dojrzałością i wielkim zaangażowaniem. Obie pary nieustannie się prowokują, krążąc w mondrianowskiej przestrzeni, pełnej geometrycznych wzorów, mebli kryjących tu i ówdzie butelki z trunkami, być może książki, być może jakieś nigdy niewysłane listy, niewydane literackie próby czy nawet broń. W grze między małżonkami rozgrywający wyciągają coraz to bardziej zaskakujące karty, zadają sobie coraz boleśniejsze ciosy. „Zdzierając etykiety”, „grzebiąc we flakach” i „dobierając się do szpiku”, pokazują czasem mimowolnie swoje kruche i bezbronne, wrażliwe oblicze, ukryte za maską cynizmu i obojętności.
Widownia siedzi po obu stronach sceny, aktorzy budują z nią bliski kontakt, najważniejsza jest sztuka aktorska, bez zbędnych efektów czy ozdobników. Wykonawcy, którzy rok temu grali w Tramwaju zwanym pożądaniem Williamsa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej czy w Młodziku wg Dostojewskiego w wersji Igora Gorzkowskiego, są szczerzy i autentyczni. Narzucają sobie nawzajem aktorskie wyzwania, wysoko podnoszą poprzeczkę, grają na najwyższych obrotach. Na ich twarzach widać krople potu. Jednocześnie jest to cały czas gra zespołowa, do jednej bramki, a nie indywidualne popisy aktorskich umiejętności. Zarówno oni, jak i debiutująca w teatrze dramatycznym reżyserka Anna Skuratowicz udowadniają, że rozpacz, zazdrość, gniew, smutek, bezsilność ma wiele także scenicznych odcieni, a psychologiczny dramat, który stał się klasykiem również za sprawą słynnej, oscarowej ekranizacji Mike’a Nicholsa, może być odczytany na nowo i przynosić ze sceny powiew świeżości.