Większość teatrów i oper jest nadal bardzo konserwatywna, a osoby o alternatywnej motoryce, percepcji czy wyglądzie są traktowane jako rodzaj gadżetu w dużych realizacjach – mówi twórca baletu z osobami niewidomymi i niedowidzącymi. Rozmowa z Tobiaszem Sebastianem Bergiem.
TERESA FAZAN: „Jezioro łabędzie” bywało już
w historii tańca okazją do tworzenia projektów wchodzących w polemikę
z kanonem, jak choćby w przypadku realizacji Matthew Bourne’a, w której
występowali sami mężczyźni. Skąd pomysł, by wykorzystać akurat ten
tekst?
TOBIASZ SEBASTIAN BERG: Chcieliśmy sięgnąć po najbardziej rozpoznawalny balet – a wszystko wskazuje na to, że jest nim właśnie „Jezioro łabędzie” – i zastanowić się, jak można go zaadaptować do potrzeb i możliwości osób niewidzących. Problem zaczął się w momencie wybuchu wojny, bo nie chcieliśmy też podłączać się pod narracje prorosyjskie. Przesunęliśmy więc punkt ciężkości z samego libretta na balet jako praktykę. Pozostały oczywiście nawiązania do Czajkowskiego, historii Odetty i Zygfryda, jednak skupiliśmy się na samym procesie powoływania do życia tańca. Kwestie tworzenia i odbierania ruchu są istotne, bo w przypadku osób niewidzących i niedowidzących taniec jest bardzo abstrakcyjną formą ekspresji. Dla typowego widza i widzki taniec to doświadczenie zmysłowe, przede wszystkim wzrokowe, rodzaj ulotnej wizualnej impresji. Dla osoby niewidzącej otoczenia i właściwie nierozumiejącej pojęcia 3D, której granice przestrzeni wyznacza możliwość zbadania otoczenia ciałem, potrzebne są inne narzędzia dla zrozumienia tańca. Kinestetyczne i haptyczne aspekty choreografii i ruchu stały się punktami wyjścia dla zbadania procesu stwarzania i doświadczania tańca na nowo.
Czy w miejscu takim jak opera jest przestrzeń na tego rodzaju eksperyment?
Instytucja
opery jest faktycznie nietypowym miejscem eksperymentu: kojarzy się
z czymś prestiżowym, z ufryzowaną publicznością i klasycznym
repertuarem. Z punktu widzenia polityki miasta opera znajduje się na
samym szczycie hierarchii kulturalnej, jest oporna na transformację,
zarówno jako gatunek artystyczny, jak i przestrzeń produkcji, co
sprawia, że ludzie tacy jak nasi tancerze są z niej wykluczeni. Ale
jeśli opera chce utrzymać publiczność i widoczność w społeczeństwie,
musi się do tego społeczeństwa zbliżyć. Integralną częścią „Łabędzi”
jest zatem wątek dotyczący transformacji opery. Zaproszenie do niej osób
do tej pory wykluczonych, które inaczej myślą i poruszają się w tym
gatunku, może wesprzeć ten rozwój.
Jeśli opera chce utrzymać publiczność i widoczność w społeczeństwie, musi się do tego społeczeństwa zbliżyć
Co tobie, jako osobie tańczącej i widzącej, daje praca z osobami, które tańczą i nie widzą? Jaką nową wiedzę zyskałeś dzięki niej?
W swojej karierze pracowałem z osobami o bardzo różnych zdolnościach percepcyjno-motorycznych, na przykład z osobami niesłyszącymi, które mają dostęp do analogicznych referencji kulturowych co osoby słyszące, tylko że za pomocą innego alfabetu. Z kolei osoba, która nigdy nie widziała, nie rozumie niektórych elementów kulturowych, bo wzrok jest naszym najsilniejszym zmysłem. Ma za to zupełnie inne horyzonty kognitywne. Czasami jest to wyzwaniem, bo przekazanie pozornie prostych rzeczy okazuje się niezwykle trudne. Dla osób niedowidzących wiele pojęć jest bardzo abstrakcyjnych, co może stać się ciekawą podstawą pracy twórczej.
Czy możesz podać przykład?
W tym kontekście
ciekawym i ważnym narzędziem pracy jest audiodeskrypcja. Na potrzeby
projektu zrealizowaliśmy profesjonalną audiodeskrypcję partytury
„Jeziora łabędziego”. Na przykład mamy w niej napisane: „tancerka
wyciąga prawą nogę do tyłu, unosi rękę i robi skłon”. Ale tego rodzaju
komendę da się wykonać na wiele sposobów, więc osobie niewidzącej nie
można przekazać tańca w dokładnie takiej formie, w jakiej my go widzimy.
Ta niemożliwość sprawia, że możemy ten sam ruch odczuć i zrekonstruować
w zupełnie inny sposób i porozwalać w pełni skodyfikowaną partyturę od
środka.
Czyli z jednej strony czerpiecie z klasycznej formy, a z drugiej ją rozsadzacie?
Tak,
te dwa porządki ze sobą współistnieją. W spektaklu umieściliśmy scenę
jak najwierniej rekonstruującą klasyczną lekcję baletową przy drążku.
Nie chodzi tu o kopiowanie tancerzy, ale raczej o unaocznienie zmagania
się z materią ciała i przestrzeni. W kolejnej scenie, jako
kontrapunkt, wykorzystujemy możliwości, które daje obecność
audiodeskrypcji, sprawiając, że skodyfikowany ruch, przetworzony przez
inną motorykę może wyglądać zupełnie inaczej.
Jakie tematy, poza samą materią i formą baletu oraz opery, pojawiają się w „Łabędziach”?
W
oczywisty sposób konfrontujemy się ze społecznymi problemami
wykluczenia i wstydu. Ostatecznie pracujemy z osobami wykluczonymi nie
tylko z kultury, ale też z życia społecznego. Na przykład jedna
z tancerek powiedziała mi w trakcie prób, że skoro w średniowieczu osoby
niepełnosprawne były traktowane jak błazny, to my też będziemy tak
odebrani. W ramach pokutującej narracji nie jest łatwo na serio
pomyśleć, że każdy jest pełnowartościową osobą, że nie tylko osoby
w pełni sprawne mogą mieć wrażliwość twórczą i czuć się artystami. W tym
sensie polemizujemy z tym, kto w ogóle może tworzyć kulturę,
z dominującym ekskluzywnym wyobrażeniem o artystach. W trakcie pracy
pojawił się także wątek męskocentrycznej narracji na temat kobiet:
w postawach wszystkich kobiet zaangażowanych w projekt ujawnił się wpływ
patriarchalnej kultury. Potrzebny był bodziec do obudzenia pewności
siebie. Zależy nam na tym, żeby punktem wyjścia pracy nie była litość
czy wyobrażenie o specjalnych potrzebach. Tworzymy przestrzeń, która
pozwala na wczucie się w taniec jako praktykę, dotarcie do niej w taki
sposób, na jaki pozwalają nasze możliwości motoryczne i emocjonalne.
Polemizujemy z tym, kto w ogóle może tworzyć kulturę, z dominującym ekskluzywnym wyobrażeniem o artystach
Opowiedz więcej o praktykach ruchowych wykorzystanych w pracy
nad projektem. Dlaczego taniec jest sensownym narzędziem twórczym dla
osób o różnych możliwościach sensomotorycznych?
Praca
z ciałem spełnia wiele funkcji, bo taniec, jako forma komunikacji
niewerbalnej, jest bardzo inkluzywny, stanowi podstawową formę
komunikacji. Dzięki wspólnym działaniom ruchowym mogliśmy poznać swoje
możliwości, zdiagnozować mocne i słabe strony. Kontakt improwizacja jest dobrym narzędziem integracji, wzmacniania relacji, uświadamiania sobie impulsów do ruchu w ciele i otoczeniu. Co ważne, narzędzia wykorzystywane w tańcu, takie jak kontakt improwizacja,
praca z podłogą czy rozluźnianie ciała, mogą na pragmatycznym poziomie
służyć usprawnianiu ciał, bo wzmacniają świadomość przestrzeni, zmysł
równowagi i koordynacji. Uczestnicy projektu nie tylko zyskują możliwość
rozwoju artystycznego i wyrażania siebie, ale dostają także narzędzia
usprawniające życie codzienne w społeczeństwie niesprzyjającym ich
potrzebom i możliwościom.
No właśnie, czy jako społeczeństwo kompletnie
nieprzystosowane do potrzeb i form ekspresji, nawet w niewielkim stopniu
odbiegających od dominujących, jesteśmy w stanie patrzeć na tego
rodzaju projekty jako pełnoprawne przedsięwzięcia artystyczne czy zawsze
będą jakimś rodzajem „eksperymentu”?
Tym
tematem zajmuję się już osiem lat. Przez sześć lat chodziłem z projektem
„Łabędzi” po różnych instytucjach, aż trafiłem do dyrektorki Teatru
Wielkiego w Poznaniu, Renaty Borowskiej-Juszczyńskiej, i Katarzyny Frątczak,
odpowiedzialnej za dział edukacji, która bezpośrednio koordynuje nasz
projekt. Ciągle słyszałem, że to awangarda, którą możemy co najwyżej
zrobić pokątnie w jakimś NGO-sie. „Łabędzie” są finansowane ze środków
MKiDN w ramach projektu Kultura Dostępna. Już na etapie koncepcyjnym
zostały docenione na arenie międzynarodowej: najpierw byliśmy na
shortliście, a teraz jesteśmy finalistami konkursu Fedora Opera Prize
w kategorii edukacja. To największy na świecie konkurs dla opery
i baletu i dzięki niemu moja praca stała się bardziej widoczna
w polskich instytucjach. Nie ukrywam, że nominacja pomogła nam
podbudować też morale tancerzy. Kontekst niepełnosprawności jako czegoś
rzekomo spoza rzeczywistości artystycznej utrudnia twórcom wiarę
w pracę. A prawda jest taka, że przecieramy szlaki i tworzymy historię,
w sposób może nieco nieoczekiwany dla środowiska operowego w Polsce.
Przez sześć lat chodziłem z projektem „Łabędzi” po różnych instytucjach. Ciągle słyszałem, że to awangarda, którą możemy co najwyżej zrobić pokątnie w jakimś NGO-sie
Czyli żeby polskie instytucje uwierzyły w sens takich projektów, potrzebne jest namaszczenie z zagranicy?
Do
pewnego stopnia tak. Właśnie dlatego, choć Teatr Wielki jest teraz
w remoncie i będziemy grali we foyer, podjąłem decyzję, żeby zrobić to
właśnie tu: zależało mi na identyfikacji z dużą instytucją kultury, bo
większość teatrów i oper jest nadal bardzo konserwatywna, a osoby
o alternatywnej motoryce, percepcji czy wyglądzie są traktowane jako
rodzaj gadżetu w dużych realizacjach. Obecnie nie ma miejsca na
tworzenie projektów od początku z obecnością osób wykluczonych jako
pełnoprawnymi twórcami. Tradycyjne myślenie opery jest proste: wystawmy
dużą produkcję, zaprośmy wielkie nazwiska, zróbmy drogie kostiumy
i scenografię. Pytanie, czy w rzeczywistości postpandemicznej dalej
chcemy i możemy tak pracować. Myślę, że to dobry moment, by przeskalować
praktyki operowe do bardziej ludzkiego poziomu.
Czy zatem „Łabędzie” mogą okazać się ciekawe także dla widzów opery?
Myślimy
o tym projekcie szeroko. Spektakl jest zarówno dla publiczności Teatru
Wielkiego w Poznaniu, jak i dla osób, które do tej pory nie były
jej częścią. Mamy przygotowaną pełną audiodeskrypcję dla osób
niewidzących i niedowidzących. Stwarzamy możliwość przyjścia osobom
z innymi niepełnosprawnościami, bo dla nich to może być ważne
doświadczenie, związane z możliwością skonfrontowania się z językiem dla
nich ciekawym, korespondującym z ich sytuacją. „Łabędzie” są dla
każdego, bo często w sztuce szukamy po prostu spotkania, prostego
komunikatu, który nie musi wiązać się z wirtuozerią. Oczywiście to, co
pokazujemy, jest przemyślane i wyreżyserowane, ostatecznie operujemy
środkami artystycznymi, natomiast pewnego rodzaju prosta obecność jest
tym, co nas jako widzów często przyciąga bardziej niż idealne wykonanie.
„Łabędzi” nie będziemy oglądali pod kątem idealnych synchronów czy
wyciągniętych nóg, ale ekspresji, z którą warto się skonfrontować, bo
nie mamy do niej zazwyczaj dostępu.
Wspomniałeś o konieczności zmiany opery w kontekście postpandemicznym. Czy to się jakoś wiąże ze zrównoważonym rozwojem?
Tak,
czego przykładem mogą być dekoracje i stroje. Postanowiliśmy pójść na
przekór realiom opery, czyli drogim kostiumom i wielkim scenografiom,
i skorzystać z tego, co już jest. Postawiliśmy na recykling zawartości
magazynu: projektantka Edyta Jermacz weszła do starych pracowni i jak
wróżka wyczarowała nowe kostiumy ze starych. Co ważne, powstały one
w ramach warsztatów z uczestnikami: tancerze pracowali z teksturami
i formami starych kostiumów, a Edyta kierowała się ich wyborami
i decyzjami podczas projektowania. Podobnie było w przypadku
scenografii: Basia Bińkowska, scenografka wykształcona w Wielkiej Brytanii, nagrodzona m.in. za scenografię dla Globe Theatre,
sięgnęła po elementy z poprzednich realizacji „Jeziora Łabędziego”.
Pomyśleliśmy, że skoro występujemy w przestrzeni foyer, które przypomina
nieco galerię sztuki, możemy stworzyć rodzaj wystawy
rekonstrukcji-retrospektywy. Dla mnie ważny jest zrównoważony budżet,
dbanie o realizatorów i wykonawców w podobnym stopniu, jak o kwestie
związane z materialnością sceny. Korzystanie z tego, co już jest,
w kontekście opery jest nadal dość kontrowersyjne.
Pracując przy takim projekcie, nie unikniesz chyba kontrowersji?
Pewnie,
nawet mój zespół mówi mi, że balansuję na granicy. W jednej ze scen
Grażyna Śródecka, która jest niedowidząca, porusza się na wózku
inwalidzkim i ma okrojoną motorykę – porusza tylko górną częścią korpusu
– rekonstruuje osiem minut duetu Odetty i Zygfryda. Równocześnie
Karolina Jarosik, niewidoma artystka, odczytuje zapis partytury
baletowej. Chcieliśmy ująć w ten sposób wielopłaszczyznowość tańca,
której doświadczaliśmy podczas pracy. Taka scena może okazać się
poruszająca, ale i trudna. Wydaje mi się, że kontrowersja czasem
przydaje się do zmiany czy poszerzenia naszych sposobów myślenia
o praktykach artystycznych i dostępności. Co ważne, cały zespół, zarówno
realizatorzy, jak i artyści, mają świadomość tego, co robimy. To nie
jest czyjaś fanaberia, żeby pewne rzeczy pokazać: Grażyna i Karolina
same chcą się w ten sposób wyrazić.
Skoro przywołane zostały już osoby współtworzące spektakl, może
opowiesz więcej o zespole? Jak dołączyli do was poszczególni tancerze
i tancerki?
Teatr Wielki otworzył nabór dla osób
zainteresowanych udziałem w projekcie. Wyłoniły się w ten sposób dwie
grupy. Pierwsza była z ośrodka terapii zajęciowej, to osoby niewidome
i niedowidzące z dodatkowymi schorzeniami psychofizycznymi. Druga grupa
to osoby, które na co dzień normalnie funkcjonują w społeczeństwie,
tylko po prostu niedowidzą. W efekcie pracujemy z osobami o różnym
stopniu niepełnosprawności, co uświadomiło nam, że na jakimś poziomie to
jest spektakl o komunikacji. Jak, jako twórcy widzący, możemy
komunikować się z osobami niewidomymi? Jak osoby, które wypowiadają
słowa, ale są podporządkowane innej niż nasza logice, mogą komunikować
nam swoje stany i myśli na przykład gestami? Jedno z naszych założeń
jest takie, że sztuka w ogóle jest rodzajem komunikatu między twórcami,
widownią, instytucją i środowiskiem.
Czy ktoś pomaga ci wyreżyserować ten komunikat?
Dramaturgami
w „Łabędziach” są Benjamin Bukowski i Lucy Sosnowska. Chcieliśmy, żeby
spektakl był mądry, zależało nam na skonstruowaniu szkieletu
dramaturgicznego, który wyeliminuje możliwość wyśmiania czy złego
zrozumienia tancerzy. Ważne było, żeby spektakl komunikował to, co
wychodzi od współtwórców, a nie wyłącznie ode mnie i dramaturgów.
Staramy się być wyczuleni na to, co dzieje się w grupie, w czym pomagają
asystenci: Natalia Trafankowska, tancerka z Teatru Wielkiego,
i Wojciech Rybicki, który świetnie dogaduje się z osobami o różnym
stopniu niepełnosprawności. Ich praca jest ważna, bo wiąże się
z bezpieczeństwem i komfortem wszystkich współpracowników. Długo
zastanawialiśmy się, jak można przybliżyć widzom doświadczenie osoby
niewidomej. Część artystów mimo zaburzeń widzenia ma jakieś poczucie
światła. Łatwym chwytem byłoby zgaszenie światła, ale doszliśmy do
wniosku, że można potraktować je jako bohatera spektaklu, wywołać nim specyficzne odczucia wizualne.
Klaudia Kasperska zaprojektuje na potrzeby spektaklu przestrzeń
świetlną, która będzie miała swoją sprawczość, narrację, a nawet jedną osobną scenę.
Pracujemy z osobami o różnym stopniu niepełnosprawności, co uświadomiło nam, że na jakimś poziomie to jest spektakl o komunikacji
Czego, w związku z pracą z osobami wykluczonymi, uczy cię polski, a czego zagraniczny kontekst?
W
Polsce na jakimś poziomie większość z nas czuje się „nie taka”. Polacy
lubią myśleć o sobie w kategoriach bycia nie dość dobrymi, sam się na
tym łapię, może to jest wynik kościelnych naleciałości, narodowego
umęczenia, mamy to jakoś wpisane w DNA. To poczucie bycia „nie takim”
zbliża do osób, które przez społeczeństwo są uznawane za nieodpowiednie,
a często to właśnie osoby „nie takie” mają najciekawsze rzeczy do
powiedzenia o społeczeństwie. Za granicą nie istnieje pojęcie „nie taki”
w podobnym wymiarze, raczej myśli się o rozpychaniu czy rozsadzaniu
struktur, poszukiwaniu finansowań i ekspertów, którzy daną rzecz
umożliwią. Konteksty międzynarodowe – dydaktyki w Pekinie czy pracy przy
projektach w Ugandzie – uświadomiły mi, że punktem wyjścia do pracy
artystycznej jest zawsze spotkanie z innym i że warto czuć się
odpowiedzialnym za to, co się robi. Pracując z innymi, nieważne czy
profesjonalistami, czy osobami wykluczonymi z praktyk kulturowych, warto
być czujnym i czasem rezygnować z własnego ego, podążyć za cudzą
wrażliwością. Ego potrafi nie tylko wytwarzać przemoc, ale też osłabiać
materiał artystyczny.