"Rewizor" Mikołaja Gogola w Rez. Mikołaja Grabowskiego w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Artur Grabowski w portalu teatrologia.info.
Wieczór z komedią rosyjską nie trwa długo, ale ciągnie się jak ukraińska dumka, polszczyzną taką wystawiony, że tylko uszu nią komuś natrzeć. Kiedy wreszcie doczekamy się sławnej Gogolowskiej frazy: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie.”, to okazuje się, że nikomu nie jest do śmiechu. I tak pewnie powinno być, bo autor komedii sprzed bez mała dwóch stuleci zawarł w tym zdaniu prawdę smutną i niewątpliwie uniwersalną, która, od czasów Arystofanesa, wieńczyć powinna każdą satyrę na widzów. Problem w tym jednak, że przedstawienie wyreżyserowane przez Mikołaja Grabowskiego – bądź co bądź człowieka, który nie raz dał dowód, że poczucie humoru mu dopisuje – nie było śmieszne ani na moment przez całe półtorej godziny, przepołowione na dodatek zupełnie zbędnym antraktem. Premierowa widownia, złożona zazwyczaj z życzliwych twórcom krewnych i znajomych, nie zachichotała ani razu. Chociaż zarówno autor polskiej adaptacji, Tadeusz Nyczek, jak i nawykli do rozśmieszania krakowskiej publiki aktorzy teatru Bagatela bardzo się starali, żeby ich kabaretowo-farsowe doświadczenie sceniczne nie poszło na marne. Niestety, poszło.
Dowcip zaczął się ulatniać już w samym prologu, przyrządzonym na podobieństwo internetowego spotkania-narady miejscowych notabli z prowincji, oczekujących rewizora ze stolicy. Dowcip ciężki i prosty jak cios wymierzony pięścią pozbawioną wahań, a zarazem żałośnie chybiony, bo niby który/a z przestrzegających konstytucji mieszczan/mieszczek uniwersyteckiego grodu miałby/łaby poczuć się choćby dotknięty/a? No, z kogo my się tu śmiać mamy? Tak do łez, żeby nad sobą zapłakać? Śmiać się z prowincjuszowych sztywniaków w kawiarnianej stolicy środkowoeuropejskiej? Śmiać się z warszawskiego inteligencika – nieudacznika w habsburskiej metropolii? Wolne żarty! Toż u nas w rodzinie zwykliśmy takim typkom okazywać łagiewnickie miłosierdzie. Kiedy Gogol pisał swojego Rewizora, to wiedział, że na premierę przyjdą miejscowi prymusi: korpus urzędniczy, oligarchowie, generalicja, cenzorzy i agenci, deputowani i purpuraci, palestra i profesura. To im chciał się zaśmiać w nos, to im chciał dać naoczny dowód, że są… prowincjonalni. Mali, banalni, prymitywni, karykaturalni w tym przekonaniu o swojej elitarności. Prowincjonalni nie wedle geograficznej czy socjologicznej klasyfikacji, lecz prowincjonalni z ducha, z manier, z gustu. I udało mu się, bo elita ówczesna się obraziła, oburzyła, oniemiała na dictumtakiej bezczelności. Ale to było w czasach, kiedy jeszcze teatr, nawet w autorytarnym imperium, służył za zwierciadło naturze – ludzkiej. Dzisiaj, w państwie ponoć klerykalno-narodowym, w krakowskim przedstawieniu śmieszni mogą być tylko mityczni „oni”, plemię odmieńców zamieszkujące między „naszymi” ku naszemu wstydowi przed europejskim trybunałem obyczajów.
Uwspółcześniony język przekładu miał się przyczynić, wnosząc z programowych deklaracji, do przybliżenia widzowi aktualności problemu. Z naszej ulicy wzięty idiolekt miał nas uwolnić od, manierycznych jakoby, archaizmów, błyskotliwego, zgódźmy się łaskawie, stylu Tuwima, kabareciarza najwyższych wszak lotów. Przyznam, że przez cały spektakl srodze doskwierała mi ta dłoń ochoczo podana ku pokrzepieniu mojej wątłej inteligencji. Bo zaiste trzeźwo i bez zbędnych dwuznaczności, a jeszcze z publicystycznym komentarzem, mówią ci wyfraczeni na galicyjsko-kongresową modłę jegomoście. Cudacznie niemodni postkomunistyczni katole z kresów nowoczesności udatnie kontrastują z postmodernistycznym dresikiem lewicowego inteligencika ze stolicy. A jako że obie strony wypowiadają do bólu przewidywalne banały, to nudą wieje między pandemicznie przerzedzoną publiką, skutecznie zniechęconą do jakichkolwiek reakcyjnych odruchów. Każdy przecież siedzi grzecznie z symbolicznie zasłoniętym miejscem, z którego mogłoby się wydostać choćby parsknięcie, o proteście nie wspominając. O, jakże zatęskniłem naonczas za niemodną frazą przedwojennego mistrza! Byłoby chociaż w co się wsłuchać; może by człowiek usłyszał człowieka, a nie tylko płaskie komentarze podane do bezdyskusyjnej solidarności ze współwyznawcą na sąsiednim fotelu. Patrzeć też nie byłoby na co, gdyby nie długie nogi urodziwych Anny Rokity i Izabeli Kubrak w rolach matki i córki gospodarza miasta. Ale na tym koniec parady.
Przyglądać się tym kukiełkom, co to się sztucznie gną przed naturalnie pogiętym chłoptasiem? A przecież Gogol jednak chce nam ich pokazać w całej ich osobności! Chce, żebyśmy przyjrzeli się dokładnie, jak to oportunizm, tchórzostwo, ale też ludzki lęk zwyczajny różnymi chodzą ścieżkami do tego samego wodopoju, który nazywa się… szczęście. A tak, powodzenie życiowe jest przecież w tym małym światku egzystencjalną koniecznością, to warunek przetrwania w… imperium. Tymczasem niczego, a właściwie: nikogo tutaj nie widać. Każdy z plejady świetnych aktorów grać musi grubo ciosaną maskę, nie pokazując twarzy ani na mgnienie oka. Może ich nie mają? Ja nie wierzę. Ale ktoś wierzy w nich jak w, za przeproszeniem, pozłacanego cielca, któremu bezkarnie można głowę uciąć.
Bo i co tu zobaczyć można na rzęsiście oświetlonej scenie wypełnionej meblami i gadżetami nowobogackiej willi? Nie powiem, sama scenografia jest dostatecznie jednoznacznie kiczowata, żeby ją sobie w zaciszu własnego, po skandynawsku ikeowskiego smaku, komfortowo obśmiać. Wyzłacane fotele obite obrazami z Celnika Rousseau, portal w stylu rzymskim, na ścianie fototapeta z mitologiczną sceną, w rogu portret rodowy prababki, siermiężne połączenie kryształowych kieliszków z torebkami czipsów – wszystko grubą kreską, żeby przypadkiem do jaskrawej kpiny nie przedostał się choćby cień niezrozumienia, o kogo chodzi. A chodzi o tych, którzy nigdy do niczego nie dojdą, a już na pewno (i na szczęście!) nie dotrą do tego, co mają siedzący na widowni. Zasiedziałym nie zagrozi ani cynicznie zblazowany powiatowy dyktator, ani jego sztywni jak wykrochmalony garnitur pomniejsi kacykowie na swoich parcelach, ani nawet ten niewydarzony, chociaż młodzieńczo sympatyczny niedorostek, któremu infantylne marzenia zastępują drogę do realizacji poważnych ambicji.
Ten ostatni zresztą może miałby jakieś szanse, gdyby zamiast walczyć z ojcem o prawo do swojej liberalnej beztroski, zabrał się za robienie kariery tam, gdzie jego miejsce – w urzędzie, w sądzie, na akademii. Chłopak urwał się z domu, zerwał mieszczańską pępowinę, ale najwyraźniej nie radzi sobie ze zbyt łatwo uzyskaną wolnością. Dramaturgia spektaklu wyraźnie ustawia wielkomiejskiego synka na przeciwnym, ale przez to współzależnym, biegunie z podtatusiałym prezydentem gminnej metropolii. Obaj marzą o lepszej kondycji i obaj przegrają, bo jednako, chociaż w innym stylu, wydają się nieprzystosowani do świata, którego na scenie co prawda nie widać, ale który przecież jest obecny w teatrze; i to nawet nie tyle na widowni, ile w foyer, w czasie przerwy, dramaturgicznie zbędnej, za to towarzysko wręcz pożądanej.
Chlestakow w wykonaniu Macieja Salura jawi się w tym świecie jedyną prawdziwą, żywą postacią, jedynym ludzkim indywiduum, któremu chcemy towarzyszyć, chociaż zaiste nie ma za kim podążać. Chłopak miota się po scenie w jakimś amoku, bo za grosz nie ma w nim manipulanckich skłonności, którymi próbują ratować się wszyscy inni, pospołu przysposobieni do życia w sieci powiązań mieszkańcy tego samego, co on systemu. To zagubiony, bo niesiony marzeniem dla niego samego niezrozumiałym, zbyt niekonkretnym, wiecznie dziecinny anty-bohater zwycięskiej wojny o społeczeństwo otwarte. Myśl jego bystra, język giętki, ale wędzidło żadne go nie prowadzi, przeto zatacza się jak pijany, obija się o te, co na niego lecą, i o tych, którzy mu się podstawiają. Cóż mu pozostaje innego, niż surfować na fali permisywnych „takich czasów” i brać w żagle wiatr z nadętych stereotypów?
Los mu zesłał bandę oportunistów na usługi, to i czemu nie skorzystać; można się w końcu zabawić cudzym kosztem, okazja może się nie powtórzyć, a „korzystać z życia” to przecież jedyna lekcja, jaką wyniósł ze swojej dotychczasowej edukacji społecznej. W parze z nim mimowolnie tańcuje pan przewodniczący, bynajmniej do pląsów niezdatny, choć zawodowy lawirant. Dariusz Starczewski wykreował postać wcale nie odrażającą; przeciwnie, to przytłoczony nagłym załamaniem koniunktury facet w wieku kryzysowym, który zadowalaniu żony i córeczki oddał kiedyś na usługi całe swoje łajdactwo, z trudem wypracowane przez lata spędzone na stanowisku, a teraz za to dostaje tylko pogardę małżonki nieutulonej w tęsknocie za fantazmatem o stołecznych salonach i kaprysy latorośli wyczekującej okazji do ucieczki z rodzinnego grajdołka. Kiedy młody panek zgrywa ważniaka posuwistym krokiem, naczelnik na czele swoich przybocznych przemierza pokoje zamaszyście, a przecie niezgrabnie, z miną spowitą w desperację raczej niż w ambicję, w zasadzie chyba mu obcą. Owszem, oni obaj śnią o lepszym życiu, ale jeden już je ma, tylko zwodzą go czarty wielkomiejskich zaświatów, a drugi nie ma nic do stracenia, więc jego ucieczka z kasą jawi się jednak jako zwycięstwo, choćby krótkotrwałe. Czy z tym właśnie mamy się pogodzić? Mam wrażenie, że autorom tej przypowieści umknął gdzieś morał… No, chyba że satyra nie miała być moralna.
Cóż bowiem się wydarzyło w gubernialnym mieście Nigdzie? Ano kilku prymitywnych oportunistów udało się ośmieszyć i skompromitować, niech się wstydzą przed Europą, sami sobie zawinili prostactwem swoim. Jakąś rodzinę dysfunkcyjną udało się do łez doprowadzić, jakiś dom rozbić i jakąś karierę złamać. Nic więcej. To „więcej” zostało w pięknym tekście rosyjskiego dramatopisarza i polskiego poety, pochodzącym z czasów, w których nawet marionetki miały osobowość, choćby wredną. Wyszedłem przygnębiony, bez nauczki i bez pocieszenia. Nie tylko dowcipu brakło mi w tej komedii, ale i liryzmu, i człowieczego ciepła, którego gryząca ironia Gogola nie unicestwia przecież, zostawiając nam na koniec poczucie, że śmiać się z siebie to znaczy także… trochę się do siebie uśmiechnąć, jak do swojaka na drodze za miastem.
Rewizor. Autor sztuki: Mikołaj Gogol; parafraza przekładowa: Tadeusz Nyczek; reżyseria/ opr. dramaturgiczne/ scenografia/ opr. muzyczne: Mikołaj Grabowski; scenografia: Agata Stańczyk. Obsada: Dariusz Starczewski (Antoni Ciąg-Dmuchanowski, Naczelnik), Anna Rokita (Anna, żona Naczelnika),Izabela Kubrak (Maria, córka Naczelnikostwa), Maciej Sajur (Jan Maria Chlestakow, podróżny), Ewelina Starejki (Tamara Łopotowska, dyrektorka szkoły), Juliusz Krzysztof Warunek (Filip Poziomka, kierownik ośrodka zdrowia), Wojciech Leonowicz (Amos Łapski-Capski, sędzia powiatowy), Marcel Wiercichowski (Anatol Boczek, kierownik poczty), Sławomir Sośnierz (Piotr Dobczyński, wścibski I), Marcin Kobierski (Piotr Bobczyński, wścibski II), Aleksandra Godlewska (Piwowarska/ Rewizor). Teatr Bagatela w Krakowie. Premiera 4 marca 2021.