„Feblik” Małgorzaty Maciejewskiej w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar na swoim blogu.
Jak dobrze wreszcie trafić do teatru, który się nie wtrąca. Nie załatwia żadnych palących spraw i nie próbuje z nikim się ścigać, za to zagląda w człowieka. Wyreżyserowany przez Lenę Frankiewicz na najmniejszej scenie Teatru Narodowego „Feblik” pokazuje wyjątkowość autorki, bo Małgorzaty Maciejewskiej nie umiem porównać z nikim w pejzażu polskiej nowej dramaturgii. A przedstawienie udało się bardzo. Łączy frenetyczną chwilami ludowość z metafizycznym śladem, wchodzi odważnie w bohaterek. Przynosi świetne role aktorek Narodowego i wybitną Elżbiety Zajko, która ma nawet oddech granej przez siebie Mani.
Zacząć należy chyba od Małgorzaty Maciejewskiej, bo jako się rzekło jest autorką inną niż inne i inni. Bywała asystentką reżyserów (Wiktora Rubina i Krystiana Lupy), przygotowywała czytania performatywne ważnych sztuk, odpowiadała za dramaturgię w inscenizacjach Leny Frankiewicz, bo z nią od dawna znajduje bardzo wspólny język. Dziś jednak widać – i wystarczyły do tej pewności ledwie dwa utwory – że jej żywiołem jest pisanie. Zwykle daleki jestem od takich deklaracji, ale dramaty Maciejewskiej to jest na naszym gruncie nowe słowo. „Feblik” wszedł z impetem i ważnymi nagrodami, przyznam, że spodziewałem się, iż bydgoska Aurora przypadnie kolejnemu jej tekstowi „Rigor Mortis”. Zanim o „Febliku” w kontekście przedstawienia Teatru Narodowego, przez chwilę o tej drugiej sztuce. Bo w „Rigor Mortis” pisarka idzie jeszcze dalej, na jeszcze więcej pozwala swojej wyobraźni. Oglądamy świat, który wypadł z ram, wita się z wojną, a przemoc czyni codziennością. Wojskowi z regimentarza, co zajechał do miasteczka, zamieniają się w świnie i z kwikiem biegają po ulicach. Nad wszystkim usiłuje zapanować niejaki Hund. Hund czyli pies, co jasno mówi, kim jest ów samozwańczy prywatny detektyw…
Mimo mocnego wejścia i jednoznacznego sukcesu Małgorzacie Maciejewskiej wcale nie musi być łatwo z teatrami. Bo proponuje coś skrajnie odmiennego niż telenowele, co udają sztukę zaangażowaną, a w istocie są dokładnie tym, z czego szydzą. Bo wyreżyserować jej dramaty i w nich zagrać to nie jest bułka z masłem w modnej konwencji aktorstwa bez aktorstwa. „Feblik” i „Rigor Mortis” idą pod prąd i dlatego trzymam za Maciejewską kciuki. Mam nadzieję, że któraś ze scen odważy się również i na drugi dramat. Nie obraziłbym się, gdyby pojawił się w reżyserii Leny Frankiewicz, bo artystka ten świat jak mało kto czuje.
Dowodzi tego „Feblik” właśnie. W internecie pokazał go najpierw Teatr Miejski w Gliwicach, gdzie wcześniej wygrał Nagrodę Dramaturgiczną im. Tadeusza Różewicza, więc to jest oficjalna prapremiera tekstu. Prapremiera sceniczna należy jednak do Narodowego. To bardzo dobrze, gdyż wersja Frankiewicz oddaje się siłę dramatu i ukazuje tkwiące w nim możliwości, proponuje wyrazistą drogę jego interpretacji, a jednocześnie zachęca do szukania skrajnie różnych wizji. Bez trudu wyobrażam sobie sztukę w krańcowo innym niż nadany przez Frankiewicz kształcie.
Zazwyczaj każdy z reżyserów, jeśli nie dostaje dużej sceny przy Placu Teatralnym, marzy o przestrzeni przy Wierzbowej, bo rzeczywiście jest jedyna w swoim rodzaju. Scena Studio, jeśli rzecz nie jest od początku na nią projektowana, brzmi jak zesłanie. Kiedy się czyta „Feblika” może się zdawać, iż wymaga on większego rozmachu, że wąskie pole gry go zdusi i odbierze mu wyrazistość. Tymczasem widowisku Frankiewicz najmniejsza ze scen Narodowego posłużyła, specyficzną klaustrofobią wyostrzając dramat wyobcowania Mani (Elżbieta Zajko). Barbara Hanicka pozamykała ją wiejskimi dechami, podłogę pokryła błotem, tu i ówdzie umieściła kury. Wrażenie dość podobne jak przy „Pięknej Zośce” Marcina Wierzchowskiego z gdańskiego Wybrzeża – świat „Feblika” jest niebezpiecznie blisko, zasysa nas, bez szansy na ucieczkę. Ale to nie wszystko. Gdy historia odrywa się od ziemi, na chwilę zmierzając ku transcendencji, wybitna scenografka otwiera zascenie i wtedy z pozoru mikroskopijne Studio otwiera nieoczekiwany horyzont. Okazuje się wówczas, że nawet na tak niewielkim metrażu można oddychać pełną piersią, zaproponować widowisko pełną gębą.
Lena Frankiewicz idealnie tłumaczy brawurowe obrazy ze sztuki Maciejewskiej na język teatru, nadając przedstawieniu potoczystość opowieści inicjacyjnej, złączonej z thrillerem i ludową baśnią. Było kiedyś w Narodowym „Requiem dla gospodyni” Wiesława Myśliwskiego, reżyserował je Kazimierz Dejmek, i właśnie z tym spektaklem skojarzyła mi się opowieść o Mani, Kasiuli (Aleksandra Sroka) i febliku. Nie tylko bowiem ze względu na wiejski pejzaż inscenizacja Frankiewicz i dramat Maciejewskiej mogą kojarzyć się z twórczością autora „Drzewa”. Liczy się bardziej przywiązanie do ziemi, dźwiganie ciężaru życia i wyraźne, choć czasem ledwie widoczne odpryski metafizyki – to łączy dzieło klasyka z pracą młodej autorki. Frankiewicz przekuwa ten nastrój w konkretne sekwencje, każe postrzegać zdarzenia w kategoriach realistycznych, aby za chwilę odebrać im osadzenie w rzeczywistości. Niektórzy zarzucają twórczyniom, że tak wieś nie wygląda i tak się na wsi nie mówi. Może i nie, ale nikt nie obiecywał, iż „Feblik” stanie się dokumentalnym niemalże odwzorowaniem. Jeśli ktoś nie zauważył czegoś, co narzuca się od pierwszych chwil, przypomnę, że i dramat i przedstawienie to robota kreacyjna i mniejsze ma w niej znaczenie „prawda czasu, prawda ekranu”.
Nie mam pewności, czy można już dokładnie określić wielki naczelny temat teatru Leny Frankiewicz. Niewykluczone, iż niegdyś niezwykle zdolna aktorka, a dziś ceniona, poszukująca reżyserka jeszcze go nie znalazła, bo przecież zmienia gatunki i konwencje, z upodobaniem próbuje nieznanego. Jasne jest jednak, iż artystce blisko do kobiet i kobiecych spraw. Z czułością, ale bez pobłażliwości patrzyła na nie w swych najciekawszych dokonaniach – poruszającym „Jak być kochaną” z niezwykłą rolą Gabrieli Muskały z Narodowego oraz wspaniałej „Nieczułości” z gdańskiego Wybrzeża. Kobieta u Frankiewicz zwykle walczy o siebie, a czasem i z sobą, chce pełnym głosem wypowiadać swe pragnienia. Nie jest feministką z modnych haseł, ale podchodzi do swej emancypacji w pełni świadomie. Daje też sobie prawo do słabości. A przy tym bywa w centrum opresji, próbując się z niej wydobyć. Jest medium tych inscenizacji i sprawia, że często stają się one historiami formacyjnymi. Podobnie jest z „Feblikiem”, ale otwiera on szerzej drzwi. Pozwala rozprawić się z doświadczeniem kobiecości, bez uciekania od biologii, fizjologii i cielesności. Autorki widowiska w Narodowym traktują to wszystko uczciwie, z dużą otwartością.
Wszystkie najważniejsze sprawy „Feblika” koncentrują się w postaci i roli Mani. Elżbieta Zajko była objawieniem jeszcze w łódzkiej Filmówce, wspaniała w dyplomowych „Aniołach w Ameryce” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej. Potem trafiła do Teatru Jaracza w Łodzi, tyle że w tym czasie nie był on już wymarzonym miejscem. Dzieła zniszczenia dokonuje zaś namiestnik PIS, czyli dyrektor Michał Chorosiński. Zajko z Jaracza odeszła, fantastyczna Agnieszka Skrzypczak żegna się z macierzystą sceną wspaniałym monodramem „Ifigenia ze Splott”, swe miejsce widząc już gdzie indziej, najważniejszych aktorów z zasłużonego teatru albo już tam nie ma albo przemazują się przez scenę w rolach poniżej godności, bo do głównych zapraszani są zazwyczaj zdecydowanie niżej notowani goście. Nie wszystko widziałem (liczę na przykład bardzo na „Rodzeństwo”), ale coś jednak tak. I nie chcę mnożyć tytułów, których być nie powinno. Zostanę przy tym, że liczę na odbudowę kiedyś tak ważnego dla mnie miejsca, chociaż nie łudzę się, że przebiegnie ona szybko. Zrujnować teatr jest przerażająco łatwo, dać mu nowe życie ekstremalnie trudno.
Gra w każdym razie Zajko w Narodowym zjawiskowo, wciela się w Manię każdym porem skóry, oddycha jej oddechem. Czasem poniewierana przez otoczenie, zdaje się wiedzieć więcej niż ono. Z pozoru mała jurodiwa, chce grać na własnych warunkach, tyle że płaci za to najwyższą cenę. Nie będę spoilerował, powiem jedynie, że feblik to złowroga sprawa. Gdzieś bliżej finału mówi Mania: „Krzyk we mnie wielki wzbiera / W brzuchu się kotłuje / Jak ogień złego / Krzyczę, krzyczeć próbuję / Ale nikt mnie nie słyszy / Otwieram usta / Ale żaden dźwięk z nich nie dolatuje”. Z grubsza o tym jest warszawskie przedstawienie.
Od młodej aktorki nie sposób oderwać oczu, rola w Narodowym jest jej ogromnym osiągnięciem, zaś Mania ze sztuki Maciejewskiej zdaje się być pisana z myślą o Elżbiecie Zajko. I tylko jedno zastrzeżenie na przyszłość – byłoby świetnie, gdyby znaleźli się reżyserki i reżyserzy obsadzający artystkę wbrew jej emploi, by jej kolejne prace nie opierały się na tych, co już się zdarzyły.
„Feblik” to same udane aktorskie partie z Babką Beaty Fudalej, Ladzią Anny Chodakowskiej, Matką całkiem innej niż zazwyczaj Anny Grycewicz, wreszcie czujną Kasiulą Aleksandry Sroki na czele. Jednak szczególnie ucieszyła mnie fantastyczna, wreszcie szyta na miarę znakomitej aktorki Doktorka w wykonaniu Magdaleny Warzechy. Przypomnijmy, to była niezbywalna barwa spektakli Jerzego Grzegorzewskiego, ale po jego śmierci nie dostawała zwykle w Narodowym ról na swoją skalę. Teraz powraca z przytupem – ostra, ironiczna. Wierzę, że na kolejne zadania podobnego kalibru nie będzie musiała długo czekać.
Powie ktoś, że widowisko Leny Frankiewicz trochę za często szuka efektownych scen i pięknych obrazów, że przydałoby mu się czasem ciążenie ku surowości. Może i tak, ale jest właśnie takie i ja to kupuję, kompletnie mi to nie przeszkadza. Bo cóż z tego, że wykorzystanie piosenki Nirvany w jednej z kluczowych sekwencji to efekt, skoro jest skuteczny, a po plecach przechodzą dreszcze. „Feblik” w Narodowym to teatr, który się nie wtrąca, ale działa, a to zdecydowanie wyższa szkoła jazdy.