"Kapitan Żbik i żółty saturator" na podstawie serii komiksów "Kapitan Żbik" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Syrena w Warszawie, pokaz online. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Musical na podstawie komiksu nie jest niczym nowym. Wspomnę jedynie niezwykle udaną wersję muzycznego spektaklu „Rodzina Addamsów”, graną z powodzeniem w warszawskim Teatrze Syrena. Oprócz ciętego dowcipu i lekkości, roztańczone, rozśpiewane przedstawienia często proponują widzom poważniejszą tematykę – dotykają spraw aktualnych, problemów społecznych czy politycznych, choć humor i groteska są w nich nadal mile widziane. Wojciech Kościelniak, który na kanwie dzieł polskiej klasyki stworzył znakomite, kochane przez widzów i doceniane przez krytyków musicale, spróbował połączyć oba te podejścia. Sięgnął po lżejszy tekst – komiks „Kapitan Żbik” i napisał oryginalny scenariusz musicalu, inspirując się postaciami z modnych w czasach PRL-u „kolorowych zeszytów” . Wydawana w latach 1968-1982 seria polskich komiksów, których bohaterem był Jan Żbik, kapitan Milicji Obywatelskiej, szybko zyskała popularność wśród Polaków. Pomysłodawcą i twórcą postaci kapitana Żbika był Władysław Krupka, ale scenariusze kolejnych, propagandowych historii z kryminalną nutą pisały różne osoby (seria składała się z imponującej jak na te czasy liczby zeszytów – pięćdziesięciu trzech). W komiksie najważniejszy jest rysownik, a „Kapitana Żbika” rysowało siedmiu artystów, między innymi Grzegorz Rosiński. Właśnie jego styl i kreskę próbuje przenieść na scenę reżyser spektaklu (o czym wspomina w wywiadach).
„Kapitan Żbik i żółty saturator” nie opiera się na konkretnym komiksie, jednak całość oddaje estetykę kolorowej serii i charakterystyczny dla rysunku typ ekspresji. W nieco nostalgicznych obrazach pojawiają się bohaterowie oraz motywy z kart „Kapitana Żbika”. Jednocześnie reżyser podkreśla, iż „Kapitan Żbik na tyle jest obciążony PRL-em, że lepiej spróbować opowiadać o nim poprzez komedię, choć bez szyderstw”. To prawda – okazji do śmiechu nie zabraknie, choć musical przepełnia nostalgia oraz niepokojący smutek.
Akcja musicalu rozgrywa się w Warszawie, w latach 70. XX wieku. Szary PRL – o dziwo! – mieni się kolorami, ale tylko na scenie Syreny (i na kartach komiksu). Przebiegły niemiecki szpieg, Manfred Steif, przybywa do stolicy socjalistycznego państwa, by skompromitować uczestników zjazdu KC PZPR. Niebezpieczny agent obcego wywiadu jest w posiadaniu pewnej tajemniczej, chemicznej substancji, która działa silnie na zmysły – po jej spożyciu człowiek zaczyna bredzić, dostrzega beznadziejność oraz bezsensowność dotychczasowego życia i zaczyna marzyć o lepszej egzystencji. Aby zapobiec katastrofie, kapitan Żbik rozpoczyna śledztwo, a potem bez wahania rusza w pościg za Manfredem Steifem. Wspiera go dzielna porucznik Ola oraz cały sztab nieustraszonych milicjantów. Czy uda im się schwytać Steifa, który w pośpiechu ukrywa swój halucynogenny, toksyczny preparat w soku malinowym, dodawanym do wody sodowej? I oto mamy początek zasadniczego konfliktu – żółty saturator, czyli „wózek” do produkcji wody sodowej, w upalne dni toczony ulicami Warszawy przez jedną z głównych bohaterek, Kasię, to w spektaklu Kościelniaka ważny element krajobrazu ulicznego (podobnie jak w rzeczywistych czasach PRL-u). Warszawiacy chętnie piją nasyconą gazem wodę z sokiem, podawaną przez uroczą Kasię i … zaczynają się dziać rzeczy niesłychane. Niestety, saturator na scenie różni się od historycznego urządzenia „gastronomicznego”, a serwowane napoje, w szklankach wielorazowego użytku, nie syczą bąbelkami, podsycającymi pragnienie i wyobraźnię (napój nazywali niektórzy „gruźliczanką”).
Akcja dzieje się w wielu miejscach, które zgrabnie i pomysłowo zostały odtworzone na scenie – Pałac Kultury i Nauki, dom towarowy „Wars” i „Sawa”, bar Zodiak i inne. Spektakl wyraźnie wykorzystuje estetykę komiksu, z drapieżną, nieco schematyczną kreską (zasługa Anny Chadaj). Pani scenograf wykorzystała mansjony, dzięki czemu obok siebie, równocześnie dzieją się odrębne historie. Doskonale współgra to z treścią widowiska, stworzoną przez Kościelniaka. Dom Chłopa, Plac Zbawiciela i ławeczka na placu, Dworzec Centralny i inne miejsca – wszystko to przywodzi na myśl Warszawę sprzed lat, wymarzoną w dziecięcych snach, rozświetloną neonami, barwną jak wyobraźnia i obrazki komiksowe (w rzeczywistości więcej w niej było szarości, a lektura „Kapitana Żbika” stanowiła ucieczkę od monotonnego, nieciekawego życia w PRL-u). Kościelniak i Anna Chadaj pokazują właśnie tę komiksową, koloryzowaną rzeczywistość. Część scen rozgrywa się przed Peweksem – ówczesnym synonimem i przedsmakiem zachodniego raju. Anna Chadaj znakomicie, z drobiazgową precyzją oddaje styl i modę lat 70. – fryzury, koszule non iron, spodnie dzwony, spódniczki mini, podkolanówki czy buty na platformach. Choreografia przygotowana przez Ewelinę Adamską-Porczyk jest – nie po raz pierwszy zresztą w musicalach Kościelniaka – porywająca, zmysłowa i pełna ekspresji. Taneczne aranżacje mają konieczną dynamikę, niezapomniany urok wdzięk i są dość wymagające. Jednak zgrany zespół aktorów i tancerzy radzi sobie z nimi znakomicie. W licznych zbiorowych układach śpiewno-ruchowo-tanecznych artyści podkreślają rytm spektaklu. W muzyce autorstwa Mariusza Obijalskiego wybrzmiewają różne style – disco, rock z lat 70., nawet jazz. Są też akcenty współczesne, dobrze wplecione w starsze kompozycje. Jednak w rewiowo falujące sceny, w rozmarzony sentyment wdziera się czasem smutek i miejska mroczność czasów komunizmu. Niestety, to nie wystarczy, by stworzyć pełne mocy, przebojowe widowisko. Precyzyjna machina muzyczno-taneczna przykuwa uwagę, jednak nie zastąpi solidnej dramaturgii. Wojciech Kościelniak, który zazwyczaj czaruje widza wyczuciem proporcji w budowaniu wątków, indywidualnych etiud, tym razem trochę zawodzi. Scenariusz jest dziwnie niespójny, czasem nielogiczny, a niektóre sceny zupełnie nie pasują do „Kapitana Żbika”. Ostatecznie trudno się domyślić, czy oglądamy komedię z satyrycznym pazurem, czy może gorzki, polityczno-obyczajowy dramat. Dziwnie zgrzyta epizod Danuty (Eweliny Adamskiej-Porczyk), opowiadającej bardzo osobistą historię maltretowanej żony, która mści się rzucając kochankowi płonącą koszulę non iron – oczywiste nawiązanie do antycznej Dejaniry. Monolog druhny zastępowej Barbary (Katarzyna Walczak), inspirowany „Folwarkiem zwierzęcym” George’a Orwella miał poruszać, a raczej dziwi. Nie chodzi o to, że aktorki nie radzą sobie z tymi elementami. Wręcz przeciwnie – sceny są wzruszające, dobrze zagrane i zaśpiewne, ale nie współgrają z klimatem i wydźwiękiem całości – pochodzą jakby z innej bajki. Można zagubić się w gąszczu pomysłów reżyserskich, a brak zdecydowania –– mści się. Kościelniak nie zadbał o odpowiednią myśl przewodnią i logikę przedstawienia, przez co warstwa fabularna jest mało czytelna. Jakby zabrakło mu pomysłu na całość (na zakończenie również) albo zrezygnował z poważniejszych, niebanalnych akcentów – tych refleksyjnych, koniecznych, gdy chciał podsumować tak gorzki, trudny dla naszego państwa kawałek dziejów. Rozumiem nostalgię, sentyment wobec czasów minionych, jednak życie w komunistycznej Polsce miało więcej z dramatu niż z komedii. A Kościelniak nie może się zdecydować, co pokazuje na scenie: komedię czy grecką tragedię? Rozmyła się zapowiadana wielopoziomowość, zostały dziwne, gorzkie, niespójne z rewiowym charakterem spektaklu wątki.
Całe szczęście musical „Kapitan Żbik i żółty saturator” ma też sporo zalet – wspomnianą choreografię i udane kreacje aktorów. Karolina Gwóźdź jako pełna wdzięku Kasia, proponująca warszawiakom wodę sodową, jest znakomita wokalnie oraz aktorsko i już od pierwszej chwili kradnie serca widowni. Jej głos ma spore możliwości, które artystka umiejętnie wykorzystuje. Karolina Szeptycka tworzy równie udaną kreację, oddając ciekawy charakter swojej bohaterki Marzeny. Gadatliwa, towarzyska dziewczyna, boleśnie dotknięta wielkomiejską samotnością, próbuje z nią walczyć – marzy o niekończących się prywatkach, o zabawie, muzyce i przyjaźni. Maciej Dybowski – sympatyczny taksówkarz Kuba, znakomicie pokazuje marzenia młodzieńca wychowanego w szarym PRL-u. Chwytając kierownicę swej Warszawy (jakże urokliwej, choć „kartonowej”), śpiewa o nieosiągalnym, upragnionym rajdzie Monte Carlo. Iga Rudnicka, czyli pełna wdzięku, werwy i energii Porucznik Ola, radzi sobie znakomicie z tonacją i formą wymagających piosenek. Ma w sobie duże wyczucie postaci i wzruszającą, dziewczęcą lekkość. Tomasz Więcek (Manfred Steif) dobrze się czuje w komiksowej konwencji – bez trudu zastyga w groteskowych pozach, wykorzystuje humor rodem z farsowych gagów, śpiewa kabaretowe songi i bawi się swą rolą, groteskowością oraz mrocznym humorem czarnego charakteru. Marek Grabiniok jako towarzysz Ryszard, działacz partyjny z nieodłączną teczką aparatczyka w ręce, od razu przyciąga uwagę. Niestety, wątek pana z zabawną zaczeską, który marzy o stanowisku sekretarza KC, choć zapowiada się intrygująco, nie zostaje wystarczająco wykorzystany i pozostaje smutnym żartem. A szkoda. Na scenie pojawia się też tytułowy Kapitan Żbik – w tej roli Łukasz Szczepanik, trochę zadufany w sobie superman, w dodatku celowo bezbarwny (dokładnie jak w komiksie o kapitanie Żbiku). Nakreślony sprawną kreską, zawsze czujny, gotowy do akcji i nienaganny, sprawia wrażenie, jakby właśnie opuścił karty komiksu – i tak miało być!
Musical z pewnością zyska popularność wśród publiczności. Jest lekki, zabawny, pełen dynamiki, miły dla oka i ucha. Jak niewymagający, kryminalny komiks – tylko tyle. Dlatego czekam na kolejne realizacje Kościelniaka, refleksyjne, wielowarstwowe, dające do myślenia i porywające jak „Opera za trzy grosze” czy „Blaszany bębenek”.