„Dom otwarty” Michała Bałuckiego w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski blogu Kulturalny Cham.
Lubimy uogólnienia i stereotypowe podejście do narodów czy też mniejszych wspólnot regionalnych. Z lubością mówimy skąpy jak Szkot, zaradny jak Poznaniak i tak dalej, i tak dalej. Ale jak określić mieszkańców Krakowa, którzy żyją w swoim mieście, respektując tradycję, spoglądając na rodową przeszłość z lubością i estymą? Przyjezdny traktowany jest jak obcy, który ciężko odnajdzie się w tym gąszczu mieszczańskiej intrygi, pełnej odwołań do przeszłości i zaszłości. Ów świat świetnie sportretował, już kiedyś przywoływany, spektakl teatralny, a także jego ekranizacja w serialowej sadze Z Biegiem lat, z biegiem dni w reżyserii Andrzeja Wajdy. Plejada aktorów Starego Teatru ukazywała czas przełomu wieku dziewiętnastego i dwudziestego widziana oczami twórczości pozytywistycznej i młodopolskiej. Wielopokoleniowa opowieść posiłkowała się dziełami Michała Bałuckiego, Gabrieli Zapolskiej czy Jana Augusta Kisielewskiego, która w świetnym scenariuszu i narracji ukazywała losy dwóch rodzin rzucone w wir egzystencji grodu Kraka. Szczególne miejsce wśród owych literackich pierwowzorów zajmuje genialny obserwator stylu życia miasta, jego przywar, charakterów, a także podskórnej zawiści, trywialności i małości, Michał Bałucki. Publicysta, komediopisarz, z lubością podpatrywał swoich współmieszkańców, a genialnie ich sportretował w Domu otwartym, obecnie pojawiającym się na afiszu Teatru Polskiego w Warszawie. Miejsca szczególnego, które podczas dyrekcji Kazimierza Dejmka stało się domem dobrego komediowego opracowania szczególne w utworach Aleksandra Fredry, a także Arkadią Sławomira Mrożka, którego dramaty stanowiły istotny punkt repertuarowy. Dziś scenę prowadzi Andrzej Seweryn, który nie stroni od owej tradycji. Ale co więcej, chyba to już jedyny teatr w Warszawie, gdzie nie ulega się modom postnowoczesności, a klasyka jest królewskim daniem serwowanym w dobrych realizacjach. Seweryn równoważy repertuar z jednej strony dramat, z drugiej komedia czy obyczajowy świat. I tym wygrywa, gdyż jest wierny pewnym zasadom dobrze skrojonego garnituru, który nie potrzebuje ubarwień i ekscentrycznych dodatków dla podwyższenia swojej wartości. Szacunek dla widowiska teatralnego, ktoś powie w staromodnej formie, jest niezwykle cenny, bowiem wokół niego gromadzi się również spragniona takiegoż pokazu widownia. Jest on rozrywką i refleksją w doborowej obsadzie, ale nieprzekombinowaną podróżą teatralną w nieznane, w zaspę, śnieg, pustkę.
I owym ideom pozostaje wierna również Krystyna Janda zaproszona do przygotowania ostatniej premiery. Ta wielka aktorka, właścicielka konsorcjum teatralnego: Polonia i Och-Teatr, doskonale rozumie jak należy przygotować spektakl, aby zapełnić widownię, która nie wyjdzie z teatru nieukontentowana. Myślenie biznesowe zmusza do takiego podejścia, aby kształtować scenę nieelitarną, ale inkluzywną, dla każdego. To model teatru mieszczańskiego, gdzie w jednym sprawnym, logicznym widowisku kumuluje się całość spójnej, nawet prostej realizacji: reżyserii, scenografii, aktorstwa. I bardzo wierzę w ten teatr, bo jest magnesem dla odbiorców, którzy poszukują wytchnienia, a nie wielkiej intelektualnej dysputy. W nowej wersji Domu otwartego Janda realizuje w pełni swoją strategię twórczą i odnosi zamierzony skutek. I choć to nie eksperymenty, to jest to uczciwa praca, która dostarcza uśmiechu w karnawałowy czas. Powstały w roku 1883 utwór to istna perła ukazująca świat mieszczaństwa krakowskiego, gdzie ploteczki, pomówienia, intrygi, niechęci budują kalejdoskop postaci, które zostały świetnie podpatrzone i zilustrowane przez Bałuckiego. Całość rozegrana w mieszkaniu małżeństwa Janiny i Władysława Żelskich, które wiedzie spokojny żywot z wujkiem Telesforem oraz siostrą Pani domu. Stałym gościem jest Adolf zakochany w pannie na wydaniu. Pojawienie się Pulcherii rujnuje spokój, gdyż zaraża ona gospodarzy pomysłem wieczoru tańcującego, wszak to czas karnawału. Całością zajmuje się Alfons Fikalski, kolega z pracy Władzia, będący genialnym wodzirejem. I projekt staje się faktem. Bal nie przynosi wielkiej fety, staje się za to pejzażem charakterów. Prowadzący wieczór przyprowadza kawalerów, lekko mówiąc nienależących do wymarzonej młodzieży, a z drugiej strony Ciuciumkiewiczowie z córkami okazują się rozkapryszonym towarzystwem pełnym pretensji i żali. Karnawałowa przygoda jest katastrofą. A finał nie tylko migreną, ale i radością, że dom już na stałe zamknięty. Pod płaszczykiem owego niewinnego spotkania autor ukazuje przywary społeczne, zachowania i to wszystko, co skrywane staje się jawne albo wyostrzone. Miłostki, romanse, sztuczne intrygi, aby wszystko miało tylko motywację do gadulstwa i opowieści, które wielokrotnie nie mają nic wspólnego z prawdą i rzeczywistością. To czas dawny, ale jakże bliski, gdzie szkoła obmowy jest codziennym życiem każdego z nas. To również wizja dawnego świata purytańskiego, gdzie konwenans hamował postęp i rozwój. To także ukazanie płci, nie tyle ich walki, ale relacji i oczekiwań.
Janda wykorzystuje ów bibelot do skonstruowania indywidualnych, odmiennych postaci. Janina Żelska (Anna Cieślak) lekko przerysowana, zmanierowana pani domu jest ideałem żony, która żyje w szczęśliwym związku z mężem (Tomasz Błasiak). Ta miłość jest szczera i prawdziwa. Kamila (Hanna Skarga) uśmiechnięta, radosna w wiecznym flircie z Adolfem (Ignacy Liss), który nie jest typem amanta, ale radosnego młodzieńca, który świetnie wkupuje się w łaski rodziny Żelskich. Jego poczucie humoru i mimika są godne suspensu dobrego kawału. Fikalski (Szymon Kuśmider) to istny fordanser, który pod płaszczykiem przyjaźni dla wszystkich buduje własną karierę w świecie socjety Krakowa. Delikatny, ze specyficznymi, manierycznymi ruchami przywołuje zarówno postać z filmu Andrzeja Wajdy, ale i Wodzireja Feliksa Falka, w obu przypadkach odtwarzaną przez Jerzego Stuhra. To absolutnie nie kalki, ale oryginalny koncept artystycznej, roztrzepanej duszy. Pulcheria (Ewa Makomaska) i jej mąż Wicherkowski (Adam Biedrzycki) są przykładem relacji kto kogo za nos wodzi i kto wygrywa w intrydze o zdradę. Jednak kalejdoskop indywiduów pojawia się w tanecznym czasie, gdy każdy odgrywa własną rolę fordanserów i szpetnych panien na wydaniu. To perełki komizmu, bowiem ten wieczór ma nas bawić i cieszyć, a teatr mamy opuścić w radosnym nastrój. Reżyserka wprowadza postać Michała Bałuckiego. Przypomina to nawiązanie do Operetki Witolda Gombrowicza w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego, rozegraną w przestrzeni przypominającej jeden z kabaretów krakowskich, gdy niemym świadkiem był mistrz owego muzycznego gatunku Jacques Offenbach. Bałucki, to nie tylko obserwator, ale właśnie milczący świadek zdarzeń, który jak duch przemieszcza salony, podpatrując ten korowód dziwacznych współmieszkańców jednego miasta. Jedynym wybawieniem staje się strzał w skroń, bowiem świat społeczny jest zabójstwem dla indywidualności jednostki. Satyra jest wyrazista, ale finał jeszcze bardziej klarowny. Pod płaszczem pozornej zgody kryje się kurz niechęci, małostek i ludzkich zawiści. Trudno jest żyć w tym skostniałym świecie, który rysowany jest obrazem bali, spotkań towarzyskich, pod którymi ukrywają się negatywne emocje.
Przedstawienie rozegrane jest w całej przestrzeni sceny. Inscenizatorka tworzy dwa plany. Ten na proscenium, gdzie mamy sekwencje dialogowe, co przypomina fragmenty Wesela Wyspiańskiego, gdy weselnicy wpadają do izby, aby poplotkować i wymienić słowa o Polsce. Tu to raczej kawałki o podbojach miłosnych, kalendarzu tańca i nieustanna obmowa. Ciągłe ploty. Tło to właśnie sala tańcująca, która cały czas jest w ruchu, przemieszczaniu się. Pełna dyskretnej muzyki poloneza, polki, walca czy też mazura. To świetne ukazanie dwóch przestrzeni, które żyją i pulsują. Spektakl jest żywy, pełen humoru i nadziei dla relacji międzyludzkich. I choć optymizm spokojnych Żelskich zostanie uśmiercony niepowodzeniem i zmęczeniem niby radosnego spotkania, to jednak zbliży on domowników, ukazując czym jest wartość rodziny. Dopełnieniem jest świetna dekoracja Macieja Preyera. Artysta zabiera nas do starego, rozległego mieszkania pełnego bibelotów, żyrandoli, mebli, kanap, wszystkiego co niesie tradycja siedliska krakowskiego. To jak wpaść do Jamy Michalika i zanurzyć się w przeszłości. Ten klimat podkreślają również kostiumy Elżbiety Terlikowskiej, które nie tylko ukazują fantazję, ale i podkreślają różnorodność charakterów jednego spotkania.
Trzy akty scen z życia Krakowa. Obrazek obyczajowy dawnego czasu, ale chyba w naszej mentalności dużo się nie zmienia. Wieczór w Teatrze Polskim to czas lekki, miły i przyjemny. I choć raczej nie chcielibyśmy uczestniczyć w tym spotkaniu tańcującym, to świetnie śledzi się i podgląda losy mieszkańców dawnej stolicy Polski. To uczciwy teatr niesilący się na wielki epos i diagnozy. Ale dobra rozrywka gwarantowana!