EN

12.10.2021, 12:48 Wersja do druku

Kosztowne marzenia

„Pretty women – The Musical” w reż. Wojciecha Kościelniaka w Krakowskim Teatrze Variété. Pisze Piotr Sobierski w Teatrze.

fot. Łukasz Popielarczyk

W krakowskiej Pretty Woman czuć rękę Kościelniaka, solidne rzemiosło, w którym niemal każdy element skrojony jest niczym dobra sukienka z Rodeo Drive. Trudno jednak stworzyć dobre dzieło ze złego materiału.

Musical, jak cała współczesna popkultura, ma niebywałe zdolności manipulowania widzem, który często i z przyjemnością się temu poddaje. Trudno bowiem o łatwiejszy sposób na spełnienie marzeń, podróż w głąb skrytych fantazji, niż obejrzenie spektaklu umiejętnie odciągającego uwagę od bolączek codzienności. A że czasami jest to spektakl przeciętny, a nawet zły – ma już mniejsze znaczenie.

Niekiedy te najgorsze tytuły szybko schodzą z afisza, w pozostałych przypadkach teatralny neon świeci ze zdwojoną siłą, a działy PR pracują bez wytchnienia. Oczywiście odzwierciedleniem ich jakości mogą być recenzje oraz przyznawane gwiazdki, tak często na zachodzie wykorzystywane w popremierowych doniesieniach, ale nawet jedna złota nie stanowi o ostatecznym niepowodzeniu.

Dobrym tego przykładem jest musical Pretty Woman, który właśnie trafił na scenę polskiego teatru. Prym krajowej premiery miał w 2020 roku dzierżyć łódzki Teatr Muzyczny. Na horyzoncie pojawił się jednak Krakowski Teatr Variété, który w wyniku pandemicznych przetasowań wysunął się na prowadzenie. Tym samym realizacja Jakuba Szydłowskiego ustąpiła pierwszeństwa Wojciechowi Kościelniakowi. Chociaż tak naprawdę o rozstrzygnięciu tego wyścigu zadecydowało tłumaczenie libretta. Wersja Kościelniaka została zaakceptowana przez licencjodawcę jako pierwsza i tym samym w Krakowie odbyła się premiera.

Rozgrzane do czerwoności media społecznościowe oraz aktorzy kursujący między castingami w Krakowie i Łodzi – wszystko to budowało atmosferę obcowania z dziełem najwyższej jakości. Nie bez znaczenia były zapewnienia teatrów i samych twórców, że do Polski trafia prawdziwy hit, doceniony na Broadwayu i West Endzie. Gdy jednak uważnie przyjrzymy się zachodnim realizacjom, z premierową na czele, otoczka hollywoodzkiego blichtru ustępuje szarej codzienności, a sukces zamienia się w rozczarowanie.

Z filmowego romansu sprzed trzydziestu lat pozostał sentyment, zarys historii i piosenka Oh, Pretty Woman wykonywana przed laty przez Roya Orbisona, której w spektaklu widz się nie doczeka. Ale skoro i tak wielu rzeczy się nie doczeka, to aby nie był zawiedziony kultowy przebój śpiewany jest podczas ukłonów.

Garry Marshall i Jonathan Frederick Lawton – reżyser i scenarzysta filmu, a jednocześnie twórcy musicalu – nie pokusili się o aktualizację historii, poprzestając na marnej kopii oryginału. Jest więc młoda kobieta, prostytutka z eleganckich przedmieść Los Angeles. Bez planów i pieniędzy na opłacenie coraz droższego czynszu trafia w ręce przystojnego biznesmena. Edward Lewis, mężczyzna w sile wieku, nie zastanawia się długo. Najpierw opłaca Vivian Ward na jedną noc, a następnie proponuje jej tygodniowy układ – udawany związek na czas finalizacji ważnego kontraktu. W końcu wielki biznes to też piękne i najlepiej młode partnerki.

fot. Łukasz Popielarczyk

Autorzy musicalu hołdują, zdawałoby się, przebrzmiałej i niepisanej zasadzie, nie zwracając uwagi na to, że przez trzydzieści lat w społeczno-politycznych dziejach świata wydarzyło się naprawdę sporo, o ruchu #metoo nie wspominając. „Jest wolna, czemu nie ja” – śpiewa Edward, jakby nie zauważył, że wolność Vivian kosztuje trzysta dolarów za noc.

Historii hollywoodzkiego kopciuszka towarzyszy przeciętna, próbująca pogodzić stylistykę wczesnych lat dziewięćdziesiątych ze współczesnością, kompozycja Bryana Adamsa i Jima Vallance’a. Chociaż warto zaznaczyć, że prowadzony przez Ignacego Matuszewskiego zespół brzmi w krakowskim teatrze doskonale, a kilka utworów w ich wykonaniu niesie historię ponad przeciętność.

Kościelniak zrezygnował z osadzenia miłosnych perypetii w realistycznych wnętrzach, pełnych blichtru i błyszczących rekwizytów. Nie uciekł jednak od hollywoodzkiego rozmachu i przesłodzonej stylistyki, sprytnie opakowanej przez Damiana Styrnę. Jego scenografia, znakomicie uzupełniona wizualizacjami Eliasza Styrny, mogłaby być elementem wystawy Pop Life, którą przed laty prezentowało brytyjskie Tate Modern. Sztuka w materialnym świecie, niezwykle kolorowa, a jednak subtelna, kameralna. Wszystkiego jest w niej w umiarze, a kilka rozwiązań jest wręcz znakomitych, jak hotelowa winda wykreowana za pomocą neonu, snopu światła i sygnału dźwiękowego. Nieco gorzej ma się sprawa z kostiumami Agaty Uchman, które momentami w przesadny, wręcz łopatologiczny sposób odnoszą się do amerykańskiej kultury. Imiona gwiazd filmu i muzyki na elementach garderoby oraz „podpisanie” marynarki głównego bohatera słowem „conversion” (co w polskim tłumaczeniu oznacza przemianę), to już prawdziwe kuriozum. Zaskakujące, że ten miszmasz nie otarł się o reżyserskie nożyce.

Kolorową mapę Los Angeles, główny element scenografii, dopełnia choreografia Eweliny Adamskiej-Porczyk. Tym razem stonowana, niewybijająca się na pierwszy plan, ale wciąż widowiskowa, czego dobrym przykładem są proste rozwiązania, jak wnętrza pomieszczeń czy biznesowy stół zarysowane przy pomocy ludzkich ciał. Całość, jak zawsze u choreografki, wycyzelowana do perfekcji.

Perfekcji, która i tak nie ratuje tego spektaklu. Czuje się w nim rękę Kościelniaka, solidne rzemiosło, w którym niemal każdy element skrojony jest niczym dobra sukienka z Rodeo Drive, mocno nakreślone postaci, rytm czy dyscyplinę poszczególnych scen. Trudno jednak stworzyć dobre dzieło ze złego materiału, który uwypukla niezbyt udany casting. Co tym bardziej zaskakuje, że pojawili się na nim musicalowi artyści reprezentujący niemal wszystkie krajowe sceny.

Reżyser postawił na młodość, która, podobnie jak w Hair sprzed ponad dekady w Gliwickim Teatrze Muzycznym, okazała się pułapką. Musical to gatunek, w którym energia, błysk w oku oraz sprawność fizyczna są dominantą, często bezwzględnie obnażającą jednak sceniczną niedojrzałość. Widoczne jest to szczególnie w zespole, który ma do odegrania wachlarz postaci – sklepowy personel, biznesowe elity czy koleżanki Vivian po fachu. Rzadki to mankament w teatrze Kościelniaka, ale tym razem zespół nie jest ani barwny, ani przekonujący. Częściej zdaje się być dopasowany do choreograficznych czy wokalnych wymogów niż do aktorskich zadań, których w Pretty Woman nie brakuje.

Niczym kalifornijski wiatr, na scenie pojawia się Tadeusz Huk jako James Morse. Mały epizod walczącego o przetrwanie krezusa to prawdziwy popis aktorstwa i charyzmy. Tak lubianym przez Kościelniaka narratorem historii jest Happy Man – dobry duch, opiekun zagubionych dziewczyn. Kreowany przez Jakuba Szyperskiego bohater, przemieniający się w hotelowych wnętrzach w managera, prezentuje pełną gamę emocji i wokalnych umiejętności. W duecie z bojem hotelowym wprowadza sporą dawkę humoru.

Ciekawą postacią jest biznesowy partner Edwarda, Philip Stuckey. Wcielający się w niego Dominik Mironiuk najlepiej wypada, gdy uwalnia się od przerysowania i nadekspresji, którą momentami narzuca mu konwencja spektaklu. Wówczas prostymi środkami oddaje charakter prawdziwego skurczybyka, dla którego etyka w interesach oraz dobre maniery w życiu osobistym stanowią przeszkodę, a nie zaletę. Edward jest przy nim przezroczysty. Rafał Drozd, poza przygotowaniem wokalnym, zdaje się być całkowicie obok postaci. Gdy woła do Vivian: „Nie odchodź”, brzmi jakby oddawał ostatnie tchnienie. Trudno odnaleźć w nim zrozpaczonego kochanka.

Taki jest bowiem ten sceniczny odpowiednik Richarda Gere’a. Wielką determinacją musi wykazać się Maria Tyszkiewicz, czyli Vivian, aby trzymać w ryzach historię, a przy okazji dźwigać ciężar konfrontacji z Julią Roberts. Tyszkiewicz ma na szczęście piękny głos i aktorskie umiejętności, chociaż nie ma jak wspomniana gwiazda Hollywood partnera. Tworzy jednak kreację wielu kolorów, ciekawie stopniując emocje. Wyzywająca, momentami wręcz bezwzględna prostytutka okazuje się pełną obaw zagubioną dziewczyną, z trudną przeszłością i brakiem perspektyw. Magnes na nieudaczników, jak mawiała jej matka. Z pozoru jedna z wielu, które stoją na ulicach Los Angeles, a jednak posiadająca marzenia. Zabawna w towarzystwie przyjaciółki Kit Deluca (doskonała wokalnie Katarzyna Wojasińska), wzruszająca, gdy opowiada o swoim życiu. Chcąca wyrwać się z „miasta z nut, w którym można marzyć”, a do którego nigdy nie pasowała. Szkoda tylko, że przychodzi jej to odkryć w taki sposób.

Współczesna bajka o kopciuszku to wciąż – mimo że zaczęła się trzecia dekada XXI wieku – historia kobiety, która spełnia się dzięki mężczyźnie. Tak opowiada ją Broadway. A więc „Welcome to Hollywood”. W tej bajce marzenia spełniają się zgodnie z zakorzenionymi w społeczeństwie zasadami. Widz nie powinien być zaskoczony.

Krakowski Teatr Variété

Pretty Woman – The Musical

reżyseria Wojciech Kościelniak

premiera 28 listopada 2020

PIOTR SOBIERSKI

dziennikarz związany z Trójmiastem, pasjonat polskiego teatru muzycznego, publikował w „Teatrze”, „Gazecie Wyborczej” czy kwartalniku artystycznym „Bliza”

Tytuł oryginalny

Kosztowne marzenia

Źródło:

Teatr nr 9/2021