"Piknik pod Wiszącą Skałą" Joan Lindsay w reż. Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Michał Centkowski w Newsweeku.
Scena otwierająca przedstawienie Leny Frankiewicz olśniewa. Kurtyna podnosi się i ukazuje widzom monumentalną kamienną konstrukcję, nad którą unosi się, jakby zawieszona w powietrzu, jedna z bohaterek. Scenografia projektu Katarzyny Borkowskiej, zmysłowe światło i muzyka Cezarego Duchnowskiego składają się na niezwykłe widowisko. Niestety, po chwili kurtyna opada, na proscenium wkraczają aktorzy i niesamowitość ustępuje miejsca nudzie. Narrator (Oskar Hamerski), z manierą Bogusława Wołoszańskiego, proponuje widzom rekonstrukcje tajemniczych wypadków z początku XX wieku. Problemem jest to, że niczego się z tej inscenizacji nie dowiadujemy. Na scenie mieszają się bowiem chaotycznie konwencje, wątki, tematy. Opresyjna wspólnota i tłumiona seksualność, kolonializm i czarna magia, thriller, teatr polityczny i dramat kostiumowy. Wszystko to upchnięte w opowieść o zaginięciu pod Wiszącą Skałą kilku dziewcząt z eleganckiej pensji pani Appleyard czyni z niemal trzygodzinnego spektaklu udrękę. Scenografia przestaje działać, płaskie, jakby żywcem wyjęte z operetki postaci snują się po scenie, wygłaszając przydługie monologi z dodatkiem dziwacznej choreografii. A po finałowym wykładzie z ekologii można powziąć przypuszczenie, że bohaterki zabiło ocieplenie klimatu.