EN

7.04.2025, 15:50 Wersja do druku

Katastrofa

„Australia” w reż. Tadeusza Pyrczaka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Adam Karol Drozdowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Bartek Barczyk

Zorientowałem się ostatnio, jak bardzo boję się ekranów. Dziwne, nie? Dla ludzi z mojego pokolenia, nie mówiąc nawet o młodszych, ich obecność w każdym momencie codzienności jest przecież tak naturalna, że aż przezroczysta – kiedy w drodze między spektaklami piszę ten tekst w dokumencie Googla, a z sufitu wagonu migają reklamy Warsa, kiedy promuję swoje wydarzenia muzyczne w social mediach i oglądam kolejne ich koncerty zapośredniczone nagrywaniem rolek, kiedy rejestruję się w przychodni czy doom-scrolluję bezmyślny kontent w chwilach bezsiły między projektami. Nawet kiedy telefon wyświetla mi spersonalizowane reklamy jakiegoś produktu moment po tym, jak padła jego nazwa w rozmowie – przywykłem, przywykliśmy do tego, że w zamian za funkcjonalność cyfrowych narzędzi oddaliśmy ekranom dużą część naszej prywatności. A jednak wychodząc ze sceny Domu Machin krakowskiego Teatru Słowackiego po pokazie Australii Tadeusza Pyrczaka, odprowadzany do drzwi zimną poświatą ślepego spojrzenia wygaszonych już monitorów, które okazały się w gruncie rzeczy głównym bohaterem przedstawienia, poczułem bardzo jednoznaczny lęk.

Ale od początku. Zdziwiło mnie niedawno, jak mało obecne są dziś na scenach wątki katastroficzne. Pięć, dziesięć lat temu polski teatr przodował w prorokowaniu tragedii: od offu, przez główny nurt, aż po okolicznościowe teatralne projekty widmo zbliżającej się katastrofy było tak powszechne, że niemal oczywiste. Sprzyjała poczuciu zagrożenia postępująca erozja powojennych demokratycznych standardów, początki prawicowej „dobrej zmiany” w Polsce, brutalnie spacyfikowany Majdan za wschodnią granicą. Nic dziwnego, że Monika Strzępka na finał Przeglądu Piosenki Aktorskiej dekadę temu zapowiadała wprost Proszę Państwa, będzie wojna!, by rok później skierniewicki Teatr Realistyczny w Bum! wobec problemów ponowoczesnej rzeczywistości, nie dających się ani naprawić, ani nawet nie pozwalających przez rozproszoną odpowiedzialność zidentyfikować źródeł, postanowił w geście oporu po prostu wysadzić Polskę. Te i inne wieszczące nadchodzącą grozę tytuły celnie trafiały w towarzyszący czasowi niepokój, potrafiły powodować fizyczny, lękowy dyskomfort, jak dobre kino katastroficzne: co to będzie, kiedy już nastąpi?

Katastrofa zresztą najwyraźniej działa się już wtedy, ale w międzyczasie przybrała dające się lepiej uchwycić formy, by wspomnieć choćby zauważalny gołym okiem kryzys klimatyczny, niosący naraz susze i powodzie, pandemię ujawniającą między innymi bezsens późnokapitalistycznej pracy i słabość zglobalizowanej gospodarki, pełnoskalową wojnę w Europie, kolejne ludobójstwa na Bliskim Wschodzie, brunatnienie globalnej polityki podlewanej ego tripami miliarderów-technokratów. A wszystko to coraz szybszymi obrotami chochli miesza się w jednym kotle z propagandową dezinformacją, deepfake’ami i wszelkiego autoramentu treściami generowanymi przez algorytmy sztucznej inteligencji, więc i w niepoddającym się selekcji nadmiarze zapominane bywa równie szybko. Okazuje się, że jak publicystyka nie nadąża z komentowaniem tej rzeczywistości, tak i teatrowi nie jest łatwo wysupłać z niej tematy, które mogłyby jeszcze stać się przestrogą; taką, którą czuje się poprzez ciało. Łatwiej odwracać wzrok ku nie mniej istotnym, ale małym narracjom.

To nie znaczy, że twórcy prób takich nie podejmują – choć są to najczęściej podejścia albo dalece wybiórcze, albo skupione na katastrofach minionych, nawet, jeśli promieniujących wciąż na dzisiejsze życie społeczne. Temat kryzysu klimatycznego pojawia się na przykład w Surferach Bartłomieja Juszczaka i Marcela Osowickiego ze szczecińskiego Teatru Współczesnego, gdzie sadzanym pod palmowymi parasolami widzom wraz z plażowymi ręcznikami, a nawet oranżadą, rozdawane są okulary przeciwsłoneczne; udział w surf campie to przecież egzotyczna przygoda. Oczywiste atrybuty wakacyjnego relaksu zmieniają się jednak w konieczny środek ochronny, gdy coraz mocniej, aż do bólu świecący w oczy słoneczny okrąg z tyłu sceny zaczyna podkreślać opowieść o tym, że najntisowy mit surferskiej wolności dawno przestał się realizować w czasach nagłych zmian pogody i nadmiernego promieniowania UV; dziś to raczej walka z żywiołem i karmionym nieaktualnymi wyobrażeniami autowyzyskiem. Bez okularów nie sposób wytrzymać, początkowa czilera ustępuje duszącemu napięciu.

Puchnące za parę miliardów lat Słońce zgodnie z przewidywaniami naukowców pochłania Ziemię również w finale Zamachu na Narodowy Stary Teatr Kuby Skrzywanka, choć tylko w ustanawiającym skalę wartości monologu Doroty Segdy. Ale katastrof w tym spektaklu, skupionym na kategorii prawdy (lub jej nieobecności) i żałoby (jako uniwersalnego do uznania czyichś prawd wytrychu) co niemiara, zwłaszcza tych pokoleniowo dla reżysera istotnych: od wałkowanej w szkołach narodowej klęski rozbiorów, przez wypadek lotniczy, w którym zginął hołubiony w kolejnych jego szkołach Konrad Swinarski, wreszcie przez pamiętane już bez zapośredniczeń atak na moskiewski Teatr na Dubrowce z 2002 i jeszcze bardziej brzemienne w ofiary jego odbicie przez rosyjskie służby, dewaluację wartości słowa w mediach i polityce, katastrofę smoleńską z 2010 i zbudowany wokół niej ruch, nazywany złośliwie sektą smoleńską, aż po upadek autorytetu publicznych instytucji, postępujący wraz z ujawnianiem dziejących się w nich nadużyć. Skrzywanek rozgrywa karuzelę tych wątków umiejętnie, a wręcz ilustracyjnie, wciągając widzów jak zakładników w sam środek inscenizowanego zamachu, używając deepfake'ów i fake newsów w ramach struktury spektaklu tak, że kiedy pierwotne zdarzenia, którym widzowie świadkowali, służą już jedynie konstruowaniu kłamliwych narracji, czuje się fizyczny dyskomfort, automatyczną reakcję na niesprawiedliwość, na którą nie ma się wpływu.

Ale choć w obu przypadkach katastroficzne intuicje są celne i mogłyby pewnie z sukcesem żerować na widzowskim strachu, ostatecznie rozmywają się w natłoku innych tematów. Zamiast wywoływać emocje, referują je i poddają komentarzowi: tragedia nastąpiła, co się wtedy dzieje? Cóż, katastrofa stała się rzeczywistością, kiedy więc teatr opowiada o tym, co już się dzieje lub zdarzyło, sam staje się dokumentem lub publicystyką. A powiedzmy z ręką na sercu – czy ktoś się kiedyś bał na spektaklu dokumentalnym? Pozostaje nam przełknąć znajomy dyskomfort i ze smutnym zrozumieniem pokiwać głową.

A jednak na Australii się bałem. By umiejętnie rozegrać dziś w teatrze katastroficzne tony, potrzeba widocznie doświadczenia osób, którym konstytutywne lata studiów na uczelniach artystycznych minęły przed ekranami zdalnych komunikatorów, na snuciu obaw przed niepewną przyszłością, własną i świata, wobec absurdalnych decyzji administracyjnych i – jak umiem sobie wyobrazić – przy braku przekonania o wartości wyboru twórczej ścieżki. Tadeusz Pyrczak, reżyser i współautor wraz z Julią Nowak scenariusza spektaklu, zrealizowanego w ramach nagrody Nowy Świat dla debiutanta z 13. Forum Młodej Reżyserii, jest takim właśnie przedstawicielem pandemicznych roczników AST. Jego katastrofizm idzie więc krok dalej, i jest to doskonałym zabiegiem: tragedia już trwa, pytanie, jakie pozostaje, to czy uda nam się jeszcze z tej sytuacji wykaraskać? Jak? Uciekać, oto pierwsza intuicja bohaterów, małżeństwa z dwójką dzieci. Gdzieś daleko, gdzie jest największa szansa, że zagłada, zgodnie z wiedzą wysoko postawionych źródeł męża już pewna i osiągająca niespotykaną dotąd skalę, ich czworga nie dosięgnie. Mają przewagę – wiedza o nieuniknionym nie trafiła jeszcze do publicznej wiadomości; co by to zresztą zmieniło, poza wywołaniem paniki? I tak nie ewakuuje się naraz całego kraju, a co dopiero kontynentu, więc przetrwać mogą najwyżej uprzywilejowani. Sensownym wyborem zdaje się tytułowa Australia. Ale lotu do Australii akurat nie ma, są za to bezosobowe lotniskowe procedury. I stojące na ich straży napędzane sztuczną inteligencją o wiele mówiącym imieniu Terminus ekrany.

Brrr, ekrany. W dystopijną przestrzeń odhumanizowanego lotniczego terminala Pyrczak nienachalnie wprowadza estetyki i funkcje teatru absurdu, które już na poziomie decyzji obsadowych (świetni, a obsadzeni nieoczywistym kluczem Julia Latosińska, Marta Waldera, Jerzy Światłoń, Mateusz Bieryt i jedyny na swoim miejscu Adam Wietrzyński) od początku wywołują poczucie, że coś jest z tą rzeczywistością nie w porządku. Bystra gra konwencjami myli tropy, pozwala gubić się w domysłach, zanim spektakl okaże się ostatecznie katastroficznym traktatem o etyce jednostki wobec etyki systemów: a może to szpiegowski thriller? Może czarna komedia? Uporczywe zmagania bohaterów z zabetonowanymi procedurami lotniska, którym początkowo chce się kibicować, szybko okazują się skazane na niepowodzenie, odzierają bohaterów z godności nawet w tym ich ostatnim godnościowym zrywie. Za to zarówno AI’owy system, jak i wspierający egzekucję jego wymogów ochroniarz zdają się rosnąć w siłę, choć jego postawy, im dłużej ten upiorny taniec z ekranami trwa, tym bardziej są absurdalne. „Moje imię jest nieważne, ważne jest przestrzeganie przepisów BHP!”, brzmią słowa jego pokracznego psalmu, mantry służbisty.

Trudno jest o Australii pisać tak, by nie zepsuć przyjemności – przewrotnej, turbującej, ale jednak przyjemności – z obcowania z tym teatralnym zdarzeniem, która musi wynikać z umiejętnie wpisanych w dramaturgię zaskoczeń. Powiem więc jeszcze tylko, że godna odnotowania jest dbałość młodego reżysera o wszystkie elementy spektaklu, dające w sumie wielozmysłowe doświadczenie; od plastyki (funkcjonalna, ale też filmowa z ducha przestrzeń Jerzego Basiury), przez audiosferę (nieprzypadkowe, flirtujące z muzakiem dronujące pejzaże Nikodema Dybińskiego) po odgrywające wiodącą rolę, proste, ale mające swój ciężar wizualizacje (Mateusz Adamczyk wraz z reżyserem). No i to chyba pierwszy raz, kiedy zapowiadane już w opisie spektaklu interakcje z widzami, których zazwyczaj szczerze nie znoszę, są poprowadzone nie tylko z wielką ostrożnością, by nie przekraczać widzowskich granic, ale przy tym fundamentalnie istotne dla całego przebiegu i emocjonalnego odbioru przedstawienia. Świetna robota, od dowcipnego cameo dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego na początku, po ostatnie minuty wspólnego z bohaterami wychodzenia w świt – lub ciemność.

Wtedy już nie sposób nie bać się zimnego spojrzenia górujących nad wszystkim ekranów. Wtedy zaczyna się myśleć.

*** 

Julia Nowak, Tadeusz Pyrczak AUSTRALIA. Reżyseria: Tadeusz Pyrczak, dramaturgia: Julia Nowak, scenografia i kostiumy: Jerzy Basiura, muzyka: Nikodem Dybiński, wideo: Matusz Adamczyk, Tadeusz Pyrczak. Prapremiera w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie 24 stycznia 2025.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne