Rozmowa z Feliksem Falkiem, reżyserem i scenarzystą o Trylogii moralnego niepokoju.
Mikołaj Mirowski: Porozmawiajmy o pana najważniejszym filmie, „Wodzireju". Był gotowy w 1978 roku, ale premiery wtedy nie miał, bo cenzura zatrzymała go na rok. Mocno na jego temat dyskutowano. Czy po niemal 50 latach nadal budzi emocje?
Feliks Falk: To trudne pytanie. Dawno go nie widziałem, ale znam opinie ludzi, którzy oglądali go ostatnio. Film co jakiś czas pokazuje telewizja, jest też dostępny na YouTubie i innych kanałach w internecie, więc mimo upływu lat żyje. Słyszę różne zdania, w większości pozytywne - że się nie zestarzał, co dla każdego twórcy jest dużym komplementem. To jest w ogóle ciekawa sprawa, bo było nie było, „Wodzirej" osadzony jest w konkretnej, peerelowskiej rzeczywistości, a cieszy się popularnością. Dzisiaj żyjemy już w innym świecie, a jednak odbiera się ten film, jakby był od tego niezależny.
Pokazując pewne stałe mechanizmy ludzkich zachowań, stworzył pan obraz uniwersalny. Występowały one - na co z niedowierzaniem zwracali uwagę decydenci tamtej władzy - również w państwie robotników i chłopów. To był zapewne powód, że film na rok stał się „półkownikiem".
Podczas kolaudacji „Wodzireja" mówiono, że jest to bardziej amerykański niż polski film. Słowa o uniwersalizmie bardzo mnie cieszą i trochę oczywiście dziwią, ale myślę, że po prostu udało się nie tylko poprzez pewne sceny czy grę aktorów pokazać coś trwałego. Sam temat - czyli pęd do kariery, estrada i związana z nią brutalna rywalizacja - był na tyle uniwersalny, że sprawdził się w różnych epokach.
Główną, wręcz napędową - dosłownie i w przenośni - siłą „Wodzireja" jest bohater grany przez Jerzego Stuhra. Co zdecydowało, że wybrał pan go do tej roli? Był jakiś klucz doboru? Bo przecież ta energia, witalność tryskające z niego w filmie, to jest magia, która przykuła widzów, a Stuhrowi otworzyła wrota do wielkiej kariery.
Jerzy Stuhr zaistniał już wcześniej, w dwóch ważnych obrazach u Krzysztofa Kieślowskiego, „Bliźnie" i przede wszystkim w „Spokoju". Ale rzeczywiście nie miał takich ról, które pozwoliłyby mu spektakularnie się przebić. Znany był również z tego, że razem z Bogusławem Sobczukiem prowadził w tej dość przaśnej telewizji „Spotkania z balladą". Spora część ich dialogów była improwizowana, to był prawdziwy hit. Sobczuk był radiowcem, myśmy go zawsze nazywali „złotoustym", bo prowadził różne festiwale, imprezy i zawsze mówił niezwykle błyskotliwie, natomiast Stuhr nie tylko mówił, ale też miał charyzmę, dar estradowca. Szybko się poruszał, był energiczny i kiedy przyszło do obsadzania filmu - ja już wiedziałem, że to musi być Jurek.
Andrzej Wajda, szef Zespołu „X", w którym powstał film, miał proponować panu innego aktora do postaci Lutka Danielaka.
Wajda był producentem filmu i jak się dowiedział, że chcę obsadzić Stuhra, to się skrzywił i powiedział, że Wojciech Pszoniak byłby lepszy. Myślę, że Pszoniak też byłby dobry, ale uparłem się na Stuhra. Co ciekawe, kilka lat później na festiwalu w Gdyni rozmawiał ze mną Roman Wilhelmi i powiedział mi, że jak przeczytał scenariusz „Wodzireja", to pomyślał sobie, że on też by to chętnie zagrał.
Rolę dostał jednak Stuhr i to było o tyle interesujące, że on grał u Wajdy w „Biesach", gdzie zastąpił właśnie Pszoniaka, kiedy ten wyjechał do Francji, a Pszoniak z kolei zagrał u Wajdy fenomenalną rolę w „Ziemi obiecanej". Puentą tej historii jest to, że gdy Wajda oglądał materiały z gotowymi scenami z filmu, to sam przyznał, że miałem rację, i zaakceptował to, rzecz jasna.
Zajrzyjmy jeszcze do kuchni „Wodzireja". Czy to prawda, że inspiracją był obraz Boba Fosse'a „Lenny" z Dustinem Hoffmanem, który grał tam stand-upera? I że ponoć pan wtedy tego filmu nie widział.
Kiedyś, po wspólnym spotkaniu Zespołu „X", Jurek Domaradzki, który właśnie wrócił z jakiegoś stypendium w USA, zaczął opowiadać, że widział taki film z Dustinem Hoffmanem, „Lenny", i że to jest o stand-uperze. Ja go obejrzałem dużo później, a wtedy - po moim debiucie filmowym „W środku lata" - byłem na etapie szukania jakiegoś tematu, pomysłu. Nic mi nie przychodziło do głowy, ale jak usłyszałem o tym stand-uperze, to sobie pomyślałem - zaraz, zaraz, u nas w Polsce nie ma czegoś takiego, są za to estradowcy. Tacy, którzy jeżdżą po całej Polsce i zabawiają ludzi do kotleta, opowiadają dowcipy albo śpiewają. Oczywiście, różni byli ci estradowcy, ale pomyślałem, że to jest dobre środowisko do pokazania w kinie. Krótko mówiąc, że to jest bardzo filmowe. Potem, oczywiście, przyszedł pomysł, jaką dramaturgię stworzyć. Wymyśliłem bal i że jest człowiek, który chce zdobyć za wszelką cenę, nawet po trupach, prowadzenie tego balu, bo chce osiągnąć sukces, a jest przez starszych kolegów blokowany. Koncepcję wymyśliłem w jeden wieczór, pomysł został w „X" zaakceptowany i zacząłem pisać scenariusz.
Początkowo akcja „Wodzireja" miała rozgrywać się w Warszawie, a jednak tak się nie stało.
Pierwotnie miało się to toczyć w stolicy, ale był to pewien problem dla władz. I wtedy, paradoksalnie, okazało się, że może ten jeden jedyny raz władze i cenzura pomogły filmowi. Zmiana lokacji spowodowała, że to jest jakieś tam miasto - chociaż sceny kręcone były
konkretnie w jednym mieście, czyli Krakowie. Ta nieokreśloność sprawiła, że film nabrał lepszego kolorytu, a także cech metafory i uniwersalizmu.
Ale władze miały jednak konkretny powód, by nie była to Warszawa.
Człowiek, który w tych sprawach mógł wiele - ówczesny szef kinematografii Jerzy Bajdor - postawił jeden warunek: końcowa scena balu nie może odbywać się w warszawskim hotelu Forum i w ogóle Warszawa jest niedobra, bo tu były władze centralne, a taki wyścig szczurów, jaki przedstawiono w filmie, u nas, w stolicy, nie może mieć miejsca.
Wyszło dobrze dla filmu...
Wszyscy uznaliśmy, na czele z Wajdą, że to nawet lepiej, gdyż Stuhr pracował w Starym Teatrze w Krakowie, więc nie będzie musiał dojeżdżać i nie będzie to kolidować z jego pracą w teatrze. I tak było. Grał wieczorami w spektaklach, a potem spotykaliśmy się i omawialiśmy kolejne sceny. Poza tym on tu był u siebie, znał każdy kąt. Wreszcie sam, jeszcze jako student, dorabiał właśnie jako wodzirej, więc znał mnóstwo ludzi z branży. Podczas kręcenia udawaliśmy, że to nie jest Kraków, oczywiście na tyle, na ile było to możliwe. Sama z siebie wytworzyła się świetna metafora. Jakieś miasto nieznane, nie wiemy, gdzie to jest, ale widać było, że jest to miasto trochę zaniedbane, trochę takie przaśne, w każdym razie nie stolica. Zawsze metafora jest najlepsza wtedy, kiedy od szczegółu - od zwykłego miasta, może wojewódzkiego - idziemy do ogółu.
Jedną z ważnych zmian, odstępstw od tego, co było zaplanowane w scenariuszu „Wodzireja", jest zakończenie filmu.
Faktycznie to jest bardzo interesujące. Pierwotnie zakończenie było inne niż to, które widzimy w filmie. Odbyła się dyskusja, zresztą nie tylko na ten temat... Jak Jurek Stuhr wracał z teatru, organizowaliśmy wieczorne spotkania omawiające kolejne sceny. Ekipa mówiła wtedy, że urządzam im „obóz koncentracyjny", bo rozmowy przeciągały się do późnych godzin nocnych, a rano trzeba było wcześnie wstać i kręcić. Często zdarzało się, że to, co było zapisane w scenariuszu, moi główni współpracownicy z operatorem Edwardem Kłosińskim i Stuhrem po prostu zmieniali i proponowali co innego.
To filmowe „sejmikowanie" pomagało obrazowi?
Oczywiście byłem pod presją i te „obrady" nie zawsze mi się podobały, bo mnie się wydawało, że to, co ja napisałem, jest dobre, a oni mi tutaj zmieniają. Podobnie było z zakończeniem, choć nie do końca, gdyż ja sam czułem, że to, co zaproponowałem, było problematyczne. Moje zakończenie było takie raczej gadane. Nie było sceny, wyraźnego obrazu, tylko słowa. I trzeba przyznać, że pomysł z zakończeniem, które jest w filmie - z tym uderzeniem w pysk - to pomysł Stuhra. Drugi raz mi się to zdarzyło przy „Komorniku", gdzie zakończenie wymyślił Andrzej Chyra. Można więc powiedzieć, że nie zawsze aktorzy tylko grają. Czasem mają też bardzo dobre pomysły!
Kilka lat później, w 1986 roku, zrobił pan kontynuację „Wodzireja". To „Bohater roku", a w roli głównej ponownie mamy Jerzego Stuhra. Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku zdobywa pan Srebrne Lwy za reżyserię. Więcej, władze postanowiły, że obraz będzie polskim kandydatem do Oscara. Był pan przekonany co do tego, żeby wrócić do Lutka Danielaka?
To oczywiście było ryzyko, zresztą tak jest zawsze przy tzw. sequelach. Strasznie trudno temu sprostać, bo w zasadzie człowiek mierzy się tak naprawdę sam ze sobą. Jednak pokusa, by to zrobić, jest równie duża. Pomysł na „Bohatera roku" miałem dużo wcześniej, ale oczywiście nie ze Stuhrem, nie miała być to kontynuacja. Wróciłem do niego pod wpływem sukcesu „Wodzireja", popularności i nagrody dla Jurka na festiwalu w Chicago. Ale z drugiej strony - minęło 10 lat. Proszę też zauważyć, że to nie jest taki klasyczny sequel, dlatego że i tytuł mamy inny - nie jest to po prostu „Wodzirej 2" - i właściwie film w ogóle słabo wiązał się z „Wodzirejem". Choć, rzecz jasna, był pewien sygnał, że nasz bohater został wyrzucony z telewizji za czasów karnawału „Solidarności", że uznano, iż jest to zwykły karierowicz. A teraz Lutek chce wrócić do zawodu. Udaje mu się przekonać różnych decydentów, że on świetnie sobie da radę i poprowadzi takie imprezy z gościem, który uratował ludzi przed wybuchem gazu. To była zresztą prawdziwa i znana historia. Lutek namówił tego człowieka, żeby razem z nim jeździł po Polsce i jako tytułowy „Bohater roku" opowiadał o tym, a przy okazji jakieś piosenki śpiewał i tak dalej. Zauważmy, to już nie była estrada, tylko tematyka związana bardziej z telewizją, bo to miało być pokazywane w telewizji.
To jednak wciąż nie tłumaczy, czemu Lutek Danielak nie dawał panu spokoju?
Dobre pytanie. Po „Wodzireju", mimo wielu pochwał i popularności, to mocne zakończenie filmu, jak najbardziej trafne, budowało jednak obraz Danielaka jako postaci jednowymiarowej. Mówiono, że bohater się nie zmienia. A wiemy dobrze, że jedną z głównych zasad dobrego scenariusza jest to, że bohater powinien się zmienić. Tu mamy „czarnego" bohatera, który do końca zostaje „czarny". W „Wodzireju" mamy poczucie, że Lutek wstanie, wytrze się po tym uderzeniu, które otrzymał od przyjaciela, i będzie robił dalej to samo. W „Bohaterze roku" zależało mi na innym zakończeniu. Na pewnej klamrze. Tutaj następuje przemiana i on na samym końcu staje w obronie bohatera. Danielak tym razem się nie zgadza, wychodzi bez słowa i przerywa tę imprezę. Nie wiem, czy to było dobre, czy może dalej należało kontynuować czerń Lutka Danielaka...
Chciałbym zapytać o „Komornika" z Andrzejem Chyrą. Wielu krytyków wiązało ten obraz z „Wodzirejem" i „Bohaterem roku". Twierdzono, że to trochę trzecia część trylogii.
Natury się nie oszuka. Zresztą to jest taki mój stempel jako reżysera. Miałem szczęście, że dostałem scenariusz Grzegorza Łoszewskiego, że jako pierwszy ten tekst „zaklepałem". W „Komorniku" podobał mi się nie tylko bohater. Odpowiadało mi również to, że ten tekst swoiście odbija się od „Wodzireja". Właśnie dlatego, że czarny charakter na końcu się zmienia. Co prawda niektórzy krytycy zarzucali mi, że impuls tej przemiany jest mało zrozumiały.
Chodzi o scenę z kapliczką, w której jest Matka Boska?
To moment przełomowy. Tak jakby w tej kapliczce Lucek Bohme coś zobaczył. Jakiś błysk. I od tej pory się totalnie zmienia, doznaje iluminacji. Ale ta przemiana nie jest taka wprost, nie jest taka do końca realistyczna, bo on również troszeczkę wariuje, skoro tak radykalnie, o 180 stopni, zmienia swoje postępowanie. Niektórzy twierdzili, że to powinno być bardziej skomplikowane. A ja chciałem, żeby to było proste. I oczywiście nie będę się obrażał, jak ktoś powie, że zrobiłem w sumie taką trylogię z pokłosiem „moralnego niepokoju". Tym mianem na przełomie lat 70. i 80. nas ochrzczono i dawno już z tą nazwą nie walczę.