EN

25.08.2020, 08:51 Wersja do druku

Karma instant

"Matka Joanna od Aniołów" Jarosława Iwaszkiewicza w reż. Jana Klaty w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w tygodniku Do Rzeczy.

fot. Maurycy Stankiewicz

Przez ten dziwny czas polski teatr przechodzi, nie wiedzieć czemu, pod znakiem Iwaszkiewicza. Najpierw pojawiły się dwie realizacje opowiadania „Panny z Wilka": w Starym Teatrze i w olsztyńskim Teatrze im. Jaracza. A potem już rozpoczął się minifestiwal adaptacji „Matki Joanny od Aniołów".

Rozpoczął go w listopadzie 2019 r. Jan Klata premierą w warszawskim Nowym Teatrze. Potem Teatr Powszechny pokazał sztukę „Diabły", w której ten sam utwór posłużył do opowiedzenia, cytując reżyser Agnieszkę Błońską, „tematu kolonizacji kobiecego ciała, przemocy wobec kobiet dokonywanej przez Kościół, naczelnego strażnika patriarchatu". Wreszcie - na 5 września Teatr Narodowy zapowiada premierę „Matki Joanny", przełożoną z marca. Reżyseruje Wojciech Faruga, a w tytułowej roli powróci na scenę Narodowego Małgorzata Kożuchowska i właściwie wiadomo niewiele więcej. Ponieważ Nowy Teatr, wznawiając działalność po tzw. lockdownie, od początku września grać będzie seriami superprodukcję Klaty, będzie okazja do porównań. A teatromani z niedosytem Iwaszkiewicza mogą jeszcze pojechać do Gdańska, gdzie w tamtejszym Wybrzeżu ujawniają „Życie intymne Jarosława".

Zostańmy jednak na razie w stolicy. Mokotowska parafia teatralna przy ul. Madalińskiego, w której probostwo sprawuje Krzysztof Warlikowski, świadczy swoje usługi głównie stolicy, a zwłaszcza okolicznym mieszkańcom. Koncesję na tematy religijne otrzymał w niej - jako jedyny - właśnie Jan Klata. Na pomoc zawezwał Iwaszkiewicza, tak dziś modnego jak żaden ze skamandrytów, pisarza czytanego z wypiekami na twarzy w mokotowskich bajglowniach, według zgrabnej formuły Tomasza Burka oscylującego „między biegunem perwersji a biegunem konwersji". „Joanna", napisana w czasie wojny, dzieło niepokojące, interpretacyjnie otwarte - to rzeczywiście znakomity materiał dla teatru spoglądającego w stronę zaświatu. Idealne dla agnostyków, którzy chcą sobie pomacerować mózg tak egzotycznymi pytaniami, jak te o żarliwą religijność, moc rytuału czy wiarę nie tylko w Boga, lecz także w szatana - zwłaszcza że autor na te pytania ostatecznie nie odpowiada.

fot. Maurycy Stankiewicz

Klata Iwaszkiewicza przyrządził według własnej, tyle już razy sprawdzonej recepty: znakomity literacko tekst opowiedziany poprzez popkulturowe klisze plus przemyślana obsada, w tym aktorzy cieszący się popularnością medialną. Tym razem reżysera do sukcesu prowadziły głównie cytaty z estetyki filmowej („Młody papież" Sorrentino, Fellini, Lynch...). Prowadził też Bartosz Bielenia - oglądany nie tak dawno w kinach w roli fałszywego księdza w nominowanym do Oscara „Bożym ciele" - który wcielił się w egzorcystę Suryna. Bielenia u Klary zmaga się z trudnym wyzwaniem wydobycia głębi, prześwitującej poprzez zaprojektowany przez reżysera patchwork. Spektakl otwiera ekspozycja, świadomie przeciągnięta, ujawniająca nieznośną gęstość teatralnego czasu. Oto dwóch karłów (później okażą się parobkami, ofiarami obłąkanego, a może i opętanego Suryna) pracowicie wyciąga z krzyży lśniące topory, rzucając je na stosy po bokach sceny. Krytyka dopatrzyła się w niej polemiki z bluźnierczą sceną ścinania krzyża z „Klątwy" Olivera Frljicia. Kodą do tego wstępu jest prowokacyjny, oparty na grze z prywatnością monolog (modlitwa? ostrzeżenie?) Ewy Dałkowskiej - wygłaszany z zaskoczenia już na oklaskach. Coś jest na rzeczy... Krzyż-topór jako znak ciągle odczuwalny, tkwiący w świecie (filozof, za Barbarą Skargą, powiedziałby: ślad jako blizna, piętno, wyzwanie...). Jednak pomiędzy otwarciem a finałem oferuje się tu metafizykę raczej w wersji instant. Klata szamocze się z Iwaszkiewiczem (i przegrywa), a Bielenia z gęstym, filozoficznym tekstem (również wynoszą go na tarczy, nie ma też szans ze starym księdzem Malanowiczem ani z cadykiem Poniedziałkiem). Matka Joanna Małgorzaty Gorol jest wściekle ekspresyjna, a jako „opętana" pragnieniem wolności od wszelkich klauzul ma zbyt oczywistą rację. Zakonnice, furkocząc habitami, bujają się na sznurach od dzwonów jak na akrobatycznych szarfach, Wojciech Kalarus w stroju kardynała wykonuje „Blowin' in the Wind" jak pielgrzymkowy grajek, a Bielenia namawia publikę do wspólnego odmówienia „Ojcze nasz", wywołując i śmiechy, i skrępowanie.

Takie tanie prowokacje, obliczone zarówno na swoisty test socjologiczny, jak i na sporządzenie prywatnych rachunków sumienia na widowni, w istocie unieważniają pytania stawiane przez Iwaszkiewicza na serio. A więc - jesteśmy w teatrze, aktor nas zaczepia, a za chwilę pójdziemy na jakieś dobre kraftowe piwo... Szatan w tym rozdaniu ma twarz Maćka Stuhra. To miała być przełomowa scena - kiedy po spotkaniu ze Złym ubranym na biało egzorcysta chwyta za toporek i urządza rzeź niewiniątek. Jak było u Klaty? Zdawkowo, beznamiętnie i - znów - unieważniające. Reżyser, przywołując słowa Josepha Ratzingera, sugerował chęć zmierzenia się z tematem osobowego zła. Skończyła się na zamiarach. Zły jest grany jak pusty znak, odsyła w najlepszym przypadku do aktora celebryty, grającego samego siebie. To jeszcze nie najgorzej, gdyby dało się obronić - tak jak broni się kreacja Dałkowskiej, o której tajemnica poliszynela mówi, że jest jedynym „prawym" kapłanem w zakrystii u Warlikowskiego. Brak jednak w spektaklu Klaty sygnałów, które pozwalałyby przeczytać trop celebryckiego Złego na poważnie. W każdym razie: sukces frekwencyjny murowany, mokotowski kościół - i bez diabła - będzie zapełniony.

Tytuł oryginalny

Karma instant

Źródło:

„Do Rzeczy” nr 35