"Polowanie na karaluchy" Janusza Głowackiego w reż. Michała Szcześniaka w Teatrze Telewizji. Pisze Krzysztof Krzak w Teatrze dla Wszystkich.
Telewizja Polska pokazała 10 stycznia 2022 roku premierę „Polowania na karaluchy” Janusza Głowackiego. Z miesięcznym opóźnieniem w stosunku do pierwotnego terminu podawanego na gali „ramówkowej” i nie tylko tam. Z informacji zawartych na stronie internetowej Teatru TVP wynika, że będzie to jedyny nowy spektakl w tym miesiącu, co zwiastuje dalszą degradację tego – przez dekady – największego osiągnięcia artystycznego publicznego nadawcy.
Na tejże stronie internetowej znaleźć można też i inne dowody na traktowanie Teatru Telewizji po macoszemu – opis przedstawienia zawiera szkolne błędy, takie jak choćby ten mówiący, że twórcy nowej realizacji „Polowania na karaluchy” (30 lat temu Krzysztof Nazar wyreżyserował spektakl z Joanną Szczepkowską i Janem Englertem w rolach głównych) „przenieśli fabułę dramatu z początku lat 90. w czasy współczesne”. Tymczasem, jak dość powszechnie wiadomo, tę sztukę napisał Janusz Głowacki w 1985 roku na zamówienie Woodstock Music & Art Fair Festival i bynajmniej nie miała ona charakteru futurologicznego. We wspomnianym opisie używa się w odniesieniu do protagonisty imienia Jan (tak chciał dramaturg), choć w zapowiedzi promocyjnej nagranej z udziałem reżysera i aktorów pada imię Jerzy. Ale to już, przyznaję, nieistotny drobiazg.
Bardziej interesowało mnie to, jak twórcy scenariusza: Robert Urbański i Michał Szcześniak (ten ostatni spektakl wyreżyserował) poradzą sobie z uwspółcześnieniem dramatu Głowackiego sprzed blisko 40 lat, gdy zmienił się choćby kierunek emigracji. Wydaje się, że polscy emigranci wybierają teraz raczej kraje europejskie, bo to i bliżej ojczyzny, a i euro stoi lepiej niż dolar. Ale może jest tak, że przedstawiciele zawodów artystycznych wciąż garną się do Nowego Jorku, mekki artystów wszelakiej maści. Nie tylko z powodów dążeń stricte związanych z ich działalnością, ale także z przyczyn ekonomicznych. Tak jak Anna i Jan, którzy zwiedzeni dobrą passą nabrali kredytów, żyli ponad stan, a kiedy kryzys zajrzał im w oczy zdecydowali się na emigrację do Stanów Zjednoczonych, wierząc, że im także spełni się American dream. Niestety, okazało się, że za oceanem nie ma większego znaczenia fakt, iż on wydał książkę w Paryżu, że jego sztukę wystawiono na off Broadway, że miał dobre recenzje w „New York Timesie”. Anka, nagradzana w kraju za wybitne interpretacje Szekspirowskich heroin na scenie Teatru Narodowego w Warszawie, w USA nie może liczyć na żadną rolę z powodu „okropnego akcentu” (widz nie może się o tym przekonać, bowiem ćwicząca monolog Lady Makbet Anka jest zagłuszana przez lektora czytającego polski przekład; lektor czyta również napisy początkowe, jak gdyby TVP naprawdę uważała, że oglądają ją teraz tylko analfabeci). Oboje cierpią na brak sił do pracy twórczej i bezsenność, podczas której zmagają się z demonami przeszłości uosabianymi przez windykatorów i karaluchami – ich współlokatorami na Lower East Side, jednej z najbiedniejszych dzielnic Manhattanu. Atmosferę egzystencji Anki i Janka świetnie oddaje scenografia Wojciecha Żogały, wierna w szczegółach didaskaliom zawartym w tekście (vide: choćby owe suszące się torebeczki herbaty), a zbudowana tak, że kamera Grzegorza Hartfiela może zaglądać do mieszkania bohaterów przez nieistniejący sufit.
Zmian (czytaj: uwspółcześnień), jak zapowiadano, również jest sporo. Bohaterów wyposażono w smartfony z dostępem do Internetu, za pomocą którego starają się zaklinać rzeczywistość, informując znajomych o rzekomo odniesionych sukcesach; zmieniono płeć urzędnika emigracyjnego, cenzora zastąpiła ponętna pani Inwestorka (Karolina Kominek), windykatorzy (znakomity duet aktorski: Modest Ruciński i Sebastian Stankiewicz) przypominają czyścicieli kamienic, ba, mówią nawet (dopisanym Głowackiemu tekstem) o zamordowanej brutalnie Jolancie Brzeskiej, co w kontekście satyryczno–groteskowym, w jakim padają te słowa, brzmi wyjątkowo niesmacznie. Adaptatorzy dokonali też sporo skreśleń, w niektórych przypadkach tak znaczących, że wątpliwym stał się sens pozostawania danej postaci w przedstawieniu i losach emigranckiej pary (tak jest w przypadku urzędniczki celnej chociażby). Niestety, te skróty mocno osłabiły siłę rażenia dramatu Anki i Jana. Spowodowały, że „Polowanie na karaluchy” w wersji Urbańskiego i Szcześniaka nie wywołują u widza żadnych silniejszych emocji z empatią włącznie. Sprawiły, że aktorzy tej miary, co Wiktoria Gorodeckaja (nomen omen z warszawskiego Teatru Narodowego) i znakomity zazwyczaj – nie tylko jako Tomek Komenda w filmie Jana Holoubka – Piotr Trojan, choć robią, co mogą, nie są w stanie pokazać wiarygodnie dramatu swoich bohaterów, ich lęków przeradzających się w groźną paranoję. Zdają się być zagubieni jak ich bohaterowie w amerykańskiej rzeczywistości. Szkoda, bo wiele obiecywałem sobie po obecności tej dwójki (i Piotra Głowackiego w roli Pana Thomsona) w przedstawieniu na podstawie sztuki wybitnego dramaturga. A może istotnie „Karaluchy…” są dziś już dramatem kompletnie nieprzystającym do obecnej rzeczywistości emigracyjnej? I należy je przyjmować z przymrużeniem oka, jak wygibasy aktorów przy ognisku podczas napisów końcowych…