W roku 2025 Teatr Polski w Poznaniu obchodzi jubileusz 150-lecia swojego powstania i funkcjonowania. To jubileusz wielki i radosny. Jeśli dwa lata kierowania tym niezwykłym Teatrem (1998-2000) uznać za istotną cząstkę jego historii, to mogę powiedzieć, że mam prawo cieszyć się tym świętem – wraz z ogromną rzeszą tych, którzy przez wszystkie te lata służyli wielkopolskiej świątyni teatru. Pisze Waldemar Matuszewski.
I cieszę się i ślę na ręce obecnej dyrekcji gorące gratulacje. Na samej uroczystości być nie mogę, bo wiadomość o niej i zaproszenie dotarły podczas rozpoczętego już dłuższego wyjazdu zagranicznego. Może jednak mój głos zostanie usłyszany przez uczestników jubileuszowej uroczystości?
Mam nadzieję, że poniższe przesłanie, upomnienie się o brakujące ogniwo w najnowszej historii Jubilata, nie zakłóci w żaden sposób tego wielkiego radosnego święta. Jubileusz to czas wspomnień, podsumowań, ale i trwałego zapisu zdarzeń z najnowszej historii Jubilata, które powinny zdążyć już się uleżeć i „ucukrować”. Pragnę powrócić do najkrótszego bodaj okresu dyrekcyjnego w jego dziejach. Oto w latach 1998-2000 wokół Teatru Polskiego w Poznaniu miał miejsce ciąg zdarzeń, któremu najtrafniejszy tytuł nadał dziennikarz „Rzeczpospolitej” Janusz R. Kowalczyk: „Gra w chowanego”. Ta gra była bardzo niebezpieczna. Nie pozostało po niej wiele śladów (taka też była intencja tych, którzy „pociągali za jej sznurki”), ale wystarczająco dużo, aby mówić o niej przy dzisiejszej okazji. Nie mogę też się zgodzić na pominięcie w trwałym zapisie wielu przejawów aktywności Teatru Polskiego w okresie 1998-2000, bo nie wszystkie z nich były chybione, nie wszystkie zasługują na niepamięć.
Poznański magistrat w roku 1998 zmuszony był ogłosić konkurs na stanowisko dyrektora Teatru Polskiego niejako na własne życzenie. Wcześniej bowiem sam obsadził je – zapewne tytułem urzędniczego eksperymentu – artystą związanym z alternatywnym nurtem teatru, dalekim w swym myśleniu o teatrze od wypracowanego przez lata profilu zasłużonej poznańskiej placówki. Razem z nim znalazła się w zespole Teatru Polskiego grupa młodych aktorów wcześniej skupionych wokół swojego artystycznego lidera. Połączenie awangardowo nastawionej grupy młodych artystów z zastanym zespołem (czy jego pozostałościami) tradycyjnego teatru repertuarowego o bogatej uświęconej tradycji było zabiegiem karkołomnym, który nie zdał egzaminu. Zapewne dlatego pierwsza prośba władz miejskich skierowana do dyrektora wyłonionego w konkursie z roku 1998 dotyczyła „uporządkowania sytuacji w zespole”.
Podjąłem tę próbę, w efekcie której zyskałem w Mieście wrogów. Otóż po rozmowach sezonowych doszło do rozstania (niekiedy na wniosek aktora czy aktorki) z grupą szesnastu (!) członków tego przemieszanego zbioru aktorów. Sądzę, że dziś nie byłbym aż tak radykalny. Istotnym motywem mojego postępowania były skargi aktorów starszego pokolenia na lekceważące traktowanie ze strony młodych awangardzistów. Stanąłem po stronie starszych aktorów, miejscowa prasa – raczej po stronie młodych. Dało to początek dziennikarskiej nieżyczliwości w stosunku do działań nowego (obcego) dyrektora.
To niezamierzone zadarcie z prasą musiało mieć swoje konsekwencje. Toteż po 25 latach, z dzisiejszego punktu widzenia, z perspektywy jubileuszu 150-lecia Teatru, przychodzi mi upomnieć się o pominięte przykłady działalności poznańskiej placówki w latach 1998-2000, wówczas pomijane przez prasę a przecież nie zawsze złe. Słono też zapłaciłem za tamten czas, zwłaszcza wobec władz miejskich – w owej „Grze w chowanego”. Zapłaciłem za wymuszony udział w nim dziesięcioma latami teatralnej banicji. (Zadana wtedy rana krwawiła przez lata, cios był zbyt mocny.)
Drogowskazem, który skierował mnie w stronę Teatru Polskiego w Poznaniu była postać Stanisława Hebanowskiego – reżysera teatralnego, kierownika literackiego, tłumacza, filozofa teatru –który swe imię odziedziczył po swoim dziadku, autorze projektu architektonicznego wielkopolskiej sceny. Dyrektora Stanisława Hebanowskiego poznałem jeszcze w latach jego dyrekcji w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Fascynacja tą wielką postacią pogłębiła się, gdy w konkursie na stanowisko dyrektora teatru w Zielonej Górze (rok 1991), konkursie kierowanym przez reżysera Marka Okopińskiego, zostałem wybrany na pierwszą w życiu dyrekcję. Stanisław Hebanowski i Marek Okopiński prowadzili niegdyś zielonogórski teatr. Jako sprawdzony dyrektorski duet, określany symbolem H+O, przeszli następnie do Teatru Polskiego w Poznaniu. Po pięciu latach tej pierwszej dyrekcji zapragnąłem powtórzyć tę drogę wielkich ludzi polskiego teatru.
Postać Stanisława Hebanowskiego, nie najlepiej potraktowanego przez poznańskie władze na koniec jego działalności, była przypominana poznańskiej publiczności w latach 1998-2000 na wiele sposobów i przy wielu okazjach. Na centralnym miejscu w foyer pojawiło się wtedy popiersie tego Artysty, w podziemiach Teatru Polskiego został powołany do życia klub środowisk twórczych „U Stula”, w kolejną rocznicę śmierci Hebanowskiego-tłumacza została wystawiona „Antygona” w jego niezwykle pięknym, poetyckim i mądrym przekładzie. W kolejną rocznicę – na nowo otwartej scenie w klubie „U Stula” podjęta została próba rekonstrukcji świata poetyckiego Artysty w postaci premiery zatytułowanej „Niebo Stula” (reż. Jarosław Kopaczewski) . O tej premierze nie pisano (tak jak i o innej wystawionej na tej samej klubowej scenie – o muzycznym spektaklu zatytułowanym „Nasza jest noc” w reżyserii Władysława Janickiego).
Tak jak i nie zauważono nowego teatralnego zwyczaju – odwiedzania przez zespół Teatru, przy okazji każdej premiery, małego cmentarza w pobliskim Gieczu, gdzie pochowani są obydwaj zasłużeni dla Poznania Stanisławowie Hebanowscy – wnuk reżyser-literat obok swojego dziada, architekta i budowniczego Teatru Polskiego, właściciel Giecza. Obok drewnianego kościółka w Gieczu, w którym miało miejsce ostanie pożegnanie Stanisława Hebanowskiego, została wystawiona Jego „Antygona” – wieczorny spektakl wśród prowadzonych obok kościółka wykopalisk, wokół – tłumnie przybyli okoliczni mieszkańcy. Nikt z poznańskich dziennikarzy nie pofatygował się na to niezwykłe teatralne (i nie tylko teatralne) wydarzenie, nikt o nim nie napisał. (Tak samo, jak i o spektaklu „Ballad i romansów” w reżyserii Adama Orzechowskiego, wystawionym w tym okresie przy murze cmentarzyka w Gieczu, w sąsiedztwie wspólnej mogiły dziada i jego wnuka na stałe kojarzonych z Teatrem Polskim). Po każdej premierze w Poznaniu premierowe bukiety wędrowały następnego dnia do Giecza. W sercach aktorów młodego pokolenia, którzy udawali się przy tej okazji do tego miejsca po raz pierwszy, te wizyty przy grobie zapadały głęboko, były lekcją o teatralnej pamięci.
Spektakle wyjazdowe Teatru Polskiego prezentowane na terenie Wielkopolski we wspomnianym okresie stały się częstą praktyką – pod szyldem Narodowego Teatru Wielkopolski. Spektakle pod tą szumną nazwą prezentowane były tam, skąd pochodzili darczyńcy gmachu o dumnej dewizie „Naród sobie” figurującej na jego frontonie, którą wielkopolski teatr nosi od 150 lat do dziś. Działalność ta miała być rodzajem spłacenia zaciągniętego długu, wyrazem wdzięczności – przy okazji jubileuszu 125-lecia – wobec tych, którzy ten Teatr ufundowali. Tych wyjazdowych spektakli było więcej, ale nie budziły one zainteresowania piszących o teatrze w Poznaniu. Odnotowane zostały jedynie w raportach inspicjenta i w programach teatralnych z tamtego okresu w rubryce Kronika Teatru.
Nowy dyrektor wprowadził – na długo przed tym, gdy stało się to ogólnopolską praktyką – symultaniczne tłumaczenie na język migowy granych na scenie Polskiego spektakli. Wszystkich – czy to był Sofokles, Molier czy Szekspir, czy współczesna farsa. Nie zostało to odnotowane w poznańskiej prasie, chociaż było to wyjście ku wykluczonej do tej pory części wielkopolskiej społeczności, a dla teatru było to dodatkowe wyzwanie.
Niechętnie lub w ogóle nie pisano o spektaklach studyjnych realizowanych w sali „Malarnia” – o „Nocy tuż przed lasami” Bernarda M. Koltesa (polska prapremiera) przygotowanej przez Grzegorza Emanuela, o „Kordianie” w reżyserii prof. Jana Skotnickiego, o eksperymentalnej „Mimice” Bogusławskiego, o „Pożegnaniu” Willama Horzycy.
Na dużej scenie wystawiany był w tym czasie Sofokles, Molier, Shakespeare, Gombrowicz, dla miłośników lżejszego kalibru – sylwestrowa farsa. Teatr nie próżnował. Nowy dyrektor zdołał przeprowadzić – na polecenie poprzednich jeszcze władz miasta – remont teatralnego budynku (bez przerywania jego normalnego funkcjonowania) o ogromnym zakresie (zmiana systemu ogrzewania ponad stuletniego gmachu – z pieca węglowego zlokalizowanego w podziemiach Teatru – na ogrzewanie gazem, którego linię trzeba było doprowadzić, pod torami tramwajowymi) do budynku Teatru ze znacznej odległości (bo aż od ulicy Gwarnej), zainstalować i wymienić w starych murach wszystkie grzejniki; remont garderób i urządzeń scenicznych, łącznie z remontem generalnym unikalnej sceny obrotowej (wprawianej w ruch wyłącznie siłą ludzkich mięśni), wystroju foyer, fasady Teatru, zostały urządzone pokoje gościnne dla realizatorów.
Związane ze zmianą ogrzewania uwolnienie tzw. placu opałowego przylegającego do budynku Teatru z prawej strony stworzyło możliwość jego rozbudowy, tzn. stworzenia dodatkowej przestrzeni na lokalizację rozproszonych po mieście pracowni (stolarskiej plastycznej i krawieckiej); w dobudowanej bryle na wyższej kondygnacji mogłaby także powstać sala prób z prawdziwego zdarzenia. Z niezrozumiałych dla nas wtedy jeszcze względów koncepcja ta (mimo swojej oczywistości) nie znalazła uznania ze strony władz miejskich, później wszystko stanie się jasne…
Zaraz na początku urzędowania nowy dyrektor, w czasie „obchodu gospodarstwa”, odnalazł na teatralnym śmietniku (tak, na śmietniku!) duży zbiór archiwalnych afiszy i plakatów. W oparciu o ten zbiór rozpoczęto urządzanie – w pomieszczeniach piwnicznych budynku administracyjnego Teatru – archiwum artystycznego (niezależnie od zbiorów Biblioteki Raczyńskich). Różne inne pamiątki zostały wyciągnięte z teatralnych zakamarków na światło dzienne. Zbliżający się jubileusz był wspaniałym motorem dla tych działań.
I tak, oprócz kolejnych archiwalnych afiszy – odnaleziono kilkanaście krzesełek typu tonette, które jeszcze w XIX wieku ustawiano na widowni Teatru, poddano je renowacji; pracownia plastyczna pana Antoniego Pawlaka rozpoczęła pracę nad wzorem fotela teatralnego – aby w porozumieniu z konserwatorem zabytków – zamieścić je w odrestaurowanej sali widowiskowej przy okazji zbliżającego się jubileuszu 125-lecia. Z krakowskiego Teatru im. Słowackiego został sprowadzony i wystawiony w foyer Teatru wzór takiego fotela z epoki. Uratowany został stuletni fortepian bluthner z pękniętą ramą od lat stojący bezużytecznie w górnym foyer, pęknięta część została specjalnie sprowadzona z Wiednia. Górna część tzw. kieszeni scenicznej (na wysokości górnego prawego foyer) została przeznaczona na stałą ekspozycję prac Zbigniewa Bednarowicza – jako sala pamięci o tym niezwykle zasłużonym dla Teatru Polskiego scenografie.
Wszystkie te poczynania cieszyły serca starszych aktorów Teatru, pamiętających jeszcze okres duetu H+O, czyli Stanisława Hebanowskiego i Marka Okopińskiego – Ireny Grzonki, Iwony Kotzur, Sławy Kwaśniewskiej, Edwarda Warzechy i innych. Na frontowej ścianie przy drzwiach wejściowych pojawiły się repliki latarni, które zostały zrekonstruowane na podstawie zdjęcia zespołu Teatru sfotografowanego przed wejściem do budynku w sezonie 1998/9.
Tych okołojubileuszowych starań było znacznie więcej. Miały się one złożyć w całość w dniu jubileuszu 125-lecia. Wiele serca włożył w nie kierownik techniczny Andrzej Biskup. Wielką pomocą w dbałości o przywrócenie Teatrowi jego pierwotnego klimatu (np. charakterystycznej dla roku 1875 kolorystyki ścian głównego foyer i innych pomieszczeń) służyła blisko współpracująca z szefem pracowni plastycznej Teatru Polskiego panem Antonim Pawlakiem – scenograf Ewa Strebejko.
Za tymi wszystkimi działaniami toczył się już jednak prolog dramatu zatytułowanego „Gra w chowanego” – przymiarka do ordynarnego handlu terenami położonymi wokół historycznego budynku, kosztem Teatru. Budynek Teatru Polskiego miał stać się niewidoczny – przesłonięty przez nową inwestycję, tak jak niewidoczne miały pozostać zakulisowe działania prowadzące do tego stanu rzeczy. To dlatego właśnie niemożliwa była dobudowa prawego skrzydła, pierwszeństwo miał deweloper. Okoliczności i dekoracje, całe didaskalia tego dramatu z lat 1998-2000 najlepiej przedstawił redaktor „Rzeczpospolitej” Janusz R. Kowalczyk – w tekście „Gra w chowanego” opublikowanym 21 lipca 1998 roku (wydanie 1444).
Kiedy pod koniec XIX wieku poznańska placówka teatralna miała powstać, o jej być albo nie być, jak i o samej lokalizacji, decydowały pruskie władze zaborcze. Architektoniczna bombonierka znalazła wtedy (rok 1875) swoje miejsce w… podwórzu, czyli na tyłach kamienicy wybudowanej wg projektu Zygmunta Gorgolewskiego. Przybytek polskiego słowa i ducha, z pełnym narodowej dumy napisem na fasadzie „Naród sobie”, podkreślającym wysiłek mieszkańców Wielkopolski włożony w jego powstanie, nie mógł (decyzją władz zaborczych) powstać i pozostawać „na widoku” – dlatego pozostawał schowany, zasłonięty wielką kamienicą.
W roku 1945, po fali sowieckich bombardowań Poznania, gdy zbombardowana została pierzeja ulicy 27 Grudnia wraz z kamienicą Gorgolewskiego, odsłonięta została fasada Teatru, który niejako wyjrzał wreszcie z ciasnego podwórza na świat. Był to dla poznańskich serc spragnionych polskości prawdziwy cud! Od tego mementu, przywrócony pejzażowi miasta budynek, który siedemdziesiąt lat wcześniej został zaprojektowany przez architekta Stanisława Hebanowskiego, mógł wreszcie w całej okazałości cieszyć oczy i serca mieszkańców Poznania – przez kolejne pół wieku. Ale pod koniec XX wieku znowu znalazł się w centrum uwagi – deweloperów… Puste tereny w samym centrum miasta, okalające odsłonięty budynek Teatru Polskiego, kusiły żądne zysku firmy. Zamierzano go znowu schować.
Deweloperzy różnej maści łakomie spoglądali na wolne tereny przy ul. 27 Grudnia. W głowie jednego z nich powstał projekt wybudowania w miejscu dawnej kamienicy Gorgolewskiego, zasłaniającej Teatr, wielkiego biurowca wraz podziemnymi garażami.
Właśnie na tym etapie (rok 1998) przypadła mi do zagrania – jako nowemu, obcemu, nie znającemu poznańskich realiów, a więc łatwemu do opanowania, dyrektorowi – rola w dramacie pt. „Gra w chowanego” – dotyczącym kwestii widoczności budynku Teatru będącego chlubą Wielkopolan.
Najpierw przedstawiciele dewelopera obłudnie przekonywali mnie, że skoro gmach ma być przeszklony (niczym szklana piramida przed Luwrem), to Teatr przecież będzie widoczny… Chwytano się wielu różnych sposobów, aby przekonać mnie do tej przyszłej zabudowy. (Urząd Miasta Poznania był organem założycielskim Teatru Polskiego, ale bez zgody dyrektora instytucji nie mógł wydać decyzji o zabudowie.)
Pewnego dnia zostałem zaproszony na spotkanie z szefem firmy oferującą Miastu tę inwestycję. Spotkanie nie mogło się jakoby odbyć w Teatrze, bo szef firmy deweloperskiej… skręcił nogę. Udałem się pod wskazany adres – do (jak się okazało) położonej na obrzeżach miasta willi. Skoro jednak sprawa była służbowa, zabrałem ze sobą panią Krystynę Hałuszczak, główną księgową Teatru. Udaliśmy się pod umówiony adres teatralnym busikiem opatrzonym wielkim napisem „Teatr Polski w Poznaniu”, kierowanym przez naszego kierowcę pana Zbyszka. Kiedy asystenci pana prezesa zorientowali się, że dyrektor nie przybył sam, powstało małe zamieszanie, w końcu – przeprosili i… odwołali spotkanie. Za dużo było świadków? To był pierwszy akt dramatu-gry w chowanego.
W centrum następnego aktu znalazła się lista dziesięciu osób, których podpisy były niezbędne, aby mogła być wydana przez prezydenta miasta Poznania zgoda na uruchomienie inwestycji. Znajdowały się już na niej m.in. podpisy konserwatora zabytków (!) oraz dyrektorów i kierowników odpowiednich działów, departamentów i organizacji. Wszystkie dziewięć podpisów wyrażających zgodę figurowało już w odpowiednich rubrykach, brakowało jeszcze tylko jednego – dyrektora Teatru. Gdy przedłożono mi dokument, odmówiłem podpisania tego „wyroku” na Teatr Polski. Nie chciałem być zapisany w historii uświęconej wielkopolskiej instytucji kultury jako ten, który zgodził się na jej „zamurowanie”.
Na trzeci akt dramatu nie trzeba było długo czekać. Kilka dni później po tej odmowie, o nietypowej wieczornej porze, odwiedził Teatr zastępca prezydenta Poznania od spraw kultury. Prowadziłem właśnie wieczorną próbę „Wiśniowego sadu”, do udziału w którym, obok całego poznańskiego zespołu, zostali zaproszeni także – gościnnie – Joanna Bogacka (gdańska aktorka Stanisława „Stulka” Hebanowskiego – zaproszona do roli Raniewskiej) i Leonard Pietraszak (aktor warszawski, który 40 lat wcześniej rozpoczynał w Teatrze Polskim swoją karierę sceniczną – zaproszony teraz do roli Gajewa)
Nagle teatralny portier wywołał mnie z próby, „bo przyszedł pan prezydent…” , dziwnie to zabrzmiało w uszach wszystkich zgromadzonych – niczym tajemniczy i niepokojący dźwięk, który nagle słyszy Raniewska i jej goście podczas spaceru w drugim akcie sztuki Czechowa...
Rozmowa z prezydentem, a raczej wysłuchanie tego, co miał mi do zakomunikowania, odbyła się na foyer (jeśli nie na schodach), w pobliżu sali prób na pierwszym piętrze. Prezydent nie miał dużo czasu. Dowiedziałem się, że nie jestem już dyrektorem Teatru, i że możliwe są dwa sposoby zakończenia sprawy: albo moja zgoda na rozstanie i dobrowolne odejście „z honorami”, albo – mniej przyjemny dla mnie sposób rozstania w postaci drogi sądowej. Oświadczyłem, że nie widzę powodu do odejścia, skoro jesteśmy dopiero w połowie podpisanego z władzami miejskimi kontraktu. Prezydent opuścił Teatr.
Następnego dnia zostałem wezwany do owalnego saloniku przy gabinecie prezydenta Grobelnego – na podpisanie (jego własnym eleganckim wiecznym piórem) pokwitowania odbioru mojego zwolnienia. Jako powód zwolnienia podano niewywiązanie się z deklaracji złożonych przeze mnie w ofercie konkursowej – pomimo, że nie upłynęły jeszcze nawet dwa pełne lata z czterech, na które opiewał dyrektorski kontrakt.
Decyzja władz miejskich była szokująca także z tego względu, że Teatr był właśnie w fazie przygotowań do uroczystych obchodów jubileuszu 125-lecia istnienia szacownej instytucji. A jak powiedział jeden z przedstawicieli zespołu aktorskiego: „Nie zmienia się przecież koni w trakcie przeprawy przez rzekę”. Oburzenie wyraził także Leonard Pietraszak, wtedy prezes ZASP. Jeden z poznańskich dziennikarzy skomentował decyzję władz miejskich następująco: ...nie uchodzi postępować tak, jak to uczyniono z Horzycą w czasach stalinowskich.
Nie zważano na nic. Zdecydowano się na „zmianę koni w czasie przeprawy przez rzekę”.
Organizator Teatru za nic miał szereg działań ówczesnej dyrekcji Teatru związanych ze zbliżającym się jubileuszem 125-lecia placówki. Trwały rozmowy dotyczące wystawienia przez wybitnego polskiego twórcę jubileuszowego „Wesela”. Nie brano tego po uwagę. Podczas właśnie trwającego w Teatrze wielkiego remontu, na licach prosceniowych lóż na wysokości drugiego balkonu, dokonano sensacyjnego odkrycia – spod warstwy farby odsłonięte zostały nazwiska polskich autorów dramatycznych, figurujące tam od momentu otwarcia Teatru. Podczas okupacji niemieckiej zostały one, z wiadomych względów, zamalowane. Teraz (w roku 2000) – pomimo wagi tego odkrycia i już rozpoczętych prac konserwatorskich przy starych jak sam Teatr napisach – zamalowano je znowu!
Niech okazja dzisiejszego jubileuszu Teatru będzie życzliwym powrotem do tamtego niefortunnego, ale przecież pełnego starań, epizodu dyrektorskiego. Biję się w piersi – mając świadomość popełnienia wielu błędów, zapewne też wielu nieumyślnie wyrządzonych krzywd – może moje pięcioletnie doświadczenie dyrektorskie, pierwsze w życiu tego rodzaju, wyniesione z teatru zielonogórskiego, choć dobrze oceniane, było za małe na opanowanie bardzo trudnej sytuacji w placówce o tak wielkiej tradycji, w znacznie większym mieście. Za okres poznański zapłaciłem wielką, nieproporcjonalną do przewin, cenę.
Nie chciałbym być zapisany na jubileuszowych kartach Teatru Polskiego w Poznaniu, dla którego wciąż żywię szacunek i miłość, jako ten który nagle odszedł w niejasnych okolicznościach – ale jako ten, który nie zgodził się na jego ponowne zasłonięcie, ukrycie na tyłach biurowca, przegrywając z machinacjami, których mieszkańcy Poznania nie byli świadomi. Tylko tyle i aż tyle.
Pozostaje jeszcze tylko wierzyć, że nikomu więcej nie przyjdzie do głowy powtórzenie tamtej gry w chowanego, a Teatrowi Polskiemu w Poznaniu nikt już więcej nie odbierze prawa do manifestowania swego istnienia.