„Joga” Emmanuela Carrère’a w reż. Anny Smolar w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Wcale nie o jodze – jeśli ktoś niechętny temu zajęciu zawahałby się przed pójściem do teatru. A o czym? No, to trochę zależy, kto będzie oglądał. Dla jednych będzie to studium choroby psychicznej – ściślej afektywnej dwubiegunowej, dla innych – dojmująca rzecz o granicach sztuki, dla jeszcze innych opowieść o żałobie i jej przeżywaniu. Ja jednak (mając w pamięci jedną scenę od której wcale nie chcę się opędzać, bo jest znakomita i – jakoś ten spektakl definiująca) pewien jestem, że Joga jest przedstawieniem ni mniej ni więcej – a o uśmiechu Marty Argerich.
Joga jest fantastycznie zagrana. W postać głównego bohatera cierpiącego na wspomniane schorzenie cudownie wzajemnie się uzupełniając, jakby serio tworząc jeden organizm – grają Radosław Krzyżowski i Michał Majnicz; jak zawsze świetny Roman Gancarczyk w roli Ojca (ale i Wydawcy), Dziennikarza (i jedną z najlepszych scen tego spektaklu) zagrał Łukasz Stawarczyk, od Doroty Pomykały (Erica) znów niepodobna oderwać wzroku, a znakomitą, wychodzącą poza teatr – sic – rolę żony naszego bohatera zagrała Małgorzata Zawadzka, plus - Alicja Wojnowska i Mikołaj Kubacki.
Wymieniłem – jak chyba nigdy - wszystkich, bo rzadko kiedy widuje się tak zgrany zespół, tak doskonale naoliwiony mechanizm, przepraszam za tę nieco tłustą metaforę.
Z zupełnie nieteatralnej jak się zdaje prozy powstał świetny spektakl, momentami – owszem - dość przygnębiający, zdecydowanie (jak to się mówi) „dający do myślenia”, wyszedłem jednak z teatru otoczony takim jakby płaszczem czułości, z przeświadczeniem, że dostałem – może paradoksalnie – coś bardzo dobrego, więc droga na dworzec upłynęła mi w świetnym nastroju. Uśmiechałem się i do przechodniów i do siebie, najbardziej jednak - do Marty Argerich.