"Pokora" wg Szczepana Twardocha w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Marta Odziomek w Gazecie Wyborczej - Katowice.
Dekadencka, wizjonerska, ponura, organiczna. Taka jest "Pokora" zrealizowana w Teatrze Śląskim przez Roberta Talarczyka. I nie jest to spektakl tylko o Śląsku i Ślązakach, ale przede wszystkim o człowieku nie na swoim miejscu, uwikłanym w historię i żyjącym w czasie, kiedy świat musi narodzić się na nowo.
"Pokora" wystawiona prapremierowo w Teatrze Śląskim w Katowicach to spektakl, jakiego można było się spodziewać, posiadłszy uprzednio wiedzę z zakresu tych dwóch obszarów - kilku ostatnich realizacji Roberta Talarczyka i zawartości książek Szczepana Twardocha. I nie jest to zarzut, bo owa powtarzalność tematyczna, jak i - w przypadku spektaklu - estetyczna, potrafią być wciągające.
Słowa, obrazy, emocje
Są tu powidoki i z "Dracha" i z "Himalajów" wyreżyserowanych przez dyrektora katowickiej sceny, a nawet z jego "Piątej strony świata", ale i echa "Morfiny" zrealizowanej przez Ewelinę Marciniak - pierwszej produkcji na podstawie prozy Szczepana Twardocha pokazywanej w przestrzeni Szybu Wilson. Jest bohater szamoczący się z życiem, stający przed dylematami. Są piękne kobiety, które go otaczają. Toczą się koła wielkiej historii, które miażdżą historie indywidualne. Jest dużo "cielesności" i ruch. Jest zgryzota, upadek, śmierć. Każdy z twórców, i Robert Talarczyk, i Szczepan Twardoch, z rozmachem snują swoją opowieść, za pomocą środków, które lubią wykorzystywać najbardziej. Pisarz za pomocą słów, reżyser - obrazów. Obaj - za pomocą emocji.
Adaptacja "Pokory" dokonana przez jej autora to strzał w dziesiątkę. Przede wszystkim dlatego, że ogołocona z wielu wątków, które czytelnikom sprawiają przyjemność, ale widzom - zwłaszcza tym, którzy nie mieli okazji czytać książki przed przyjściem na spektakl - sprawiłyby kłopot. Teatr to słowo, ale wypreparowane. Brak więc tu narracyjności, która w przypadku adaptacji powieści jest często wykorzystywana przez twórców, początek historii poprzedza jedynie krótki monolog wstępny głównego bohatera.
Ziemia, brud, mrok, zieleń, czerń, błoto. Ale i brąz, czerwień oraz złoto. Wokół takiej palety kolorystycznej zbudowane jest "wnętrze" sceny, które staje się axis mundi, środkiem świata Aloisa Pokory, trzydziestoletniego Ślązaka, wrzuconego i przemielonego przez ten świat do imentu. Z tym środkiem to też nie jest tak prosto, bo problem najistotniejszy tkwi w tym, iż Alois nie potrafi znaleźć swojego środka, nie umie się w tym świecie umościć, osadzić, rozsiąść i korzystać z jego oferty. A przecież ten świat jest tak wielki i taki kuszący, choć szalenie niebezpieczny.
On kontra oni
Bohater ciągle tylko grzebie się w ziemi (ten spektakl wręcz "pachnie" ziemią, organicznością, biologicznością) przyjąwszy pozycję sługi, osoby zagubionej, niepewnej, pozbawionej animuszu. A przecież wyedukowany. Wiemy, dlaczego się tak zachowuje. Wyrzucony został ze swojego świata i wrzucony w rzeczywistość, w której czuje się obco, co każdy mu uświadamia. Bo jest Ślązakiem, który nie poszedł "robić na gruba", ale zdobył wykształcenie. Bo jest Ślązakiem, a nie Niemcem ani Polakiem.
W spektaklu uwypuklony bardziej niż w powieści Twardocha - takie mam wrażenie - został ów brak przynależności Aloisa do żadnej ze sfer. Każdy na każdym kroku uświadamia mu jego inność względem grupy, w której akurat się znajduje lub względem osobnika, który nie problemu ze swoją tożsamością. Ciekawe, że Alois chce, ale nie może dostać się do żadnej z grup - nie znajduje siły w sobie lub, co gorsza, to inni są barierą, której nie jest w stanie sforsować. Oni - zawsze nad nim, on - na klęczkach albo - co gorsza - w pozycji horyzontalnej. Oni - w grupie, on - zawsze sam. Oni - ładni i czyści, on - brzydko ubrany i brudny.
Opozycja Ślązak kontra Polska/Niemcy/inni jest w przypadku tego spektaklu łatwo przekładalna na sytuację ja kontra reszta świata. To znaczy, że odnaleźć się w niej może każdy, kto postanowił iść dalej niż jego przodkowie - nie tylko Ślązak, który wyszedł z robotniczej czy rolniczej rodziny. Tym samym historia Aloisa staje się historią uniwersalną, taką, która jest udziałem znacznej części ludzkości. Problem jednak w tym, że nie potrafimy sobie (ci, którzy się "wybili") z tą robotniczą albo chłopską spuścizną dać rady. Z brakiem słów, ogłady, kultury. Zastanawiam się, dlaczego Alois nie dał rady? Przecież są tacy, co dają, odnajdują się, przychodzą i mówią, że zostają i tak dobrze udają, że są brani za "swoich". Być może bohater jest zbyt wrażliwy? Nie umie grać? Ma opory przed założeniem maski? Może powinien być jak taran, przeć do przodu, nie rozmyślać, robić swoje...
Cielesna obecność
W rolę Aloisa wciela się Henryk Simon - młody aktor stołecznego Teatru Narodowego, ale jednocześnie chłopak stąd - ze Świętochłowic. I jest w nim niezbędna dla tej roli prawdziwość, która mocno wybrzmiewa na przykład kiedy Simon mówi po śląsku. Pięknie godo i wyczynia cuda ze swoim ciałem - wije się, tarza, chowa, ucieka, pada i powstaje. Trochę szkoda, że prócz dramatycznego prologu i mocnej, emocjonalnej sceny końcowej ma niewiele zadań do zagrania prócz tych wymienionych, a związanych głównie z jego cielesną obecnością na scenie.
Simonowi wspaniale partnerują Dariusz Chojnacki i Agnieszka Radzikowska m.in. jako rodzice Aloisa. Sceny z ich udziałem są bardzo wzruszające, porażają też grozą zwyczajnego życia, które przeważnie jest znojem i zawsze kończy się śmiercią. Chojnacki ma jeszcze do zagrania zupełnie inną rolę - transseksualnej Baronessy i rzecz jasna czyni to koncertowo. Wśród kobiet oczywiście nie sposób zauważyć także Aleksandry Przybył jako Agnes, która - podobnie jak Simon - jest właściwie cały czas obecna. Jest przekleństwem bohatera i jego muzą. Upozowana na femme fatale jest jak piękny, ale niepokojący sen. Swoje pięć minut na scenie mają też Michał Piotrowski jako Braun-Towiański, aktywista walczący o polski Śląsk, Kamil Suszczyk w roli pociągającego, atrakcyjnego, silnego Smila i Marcin Gaweł w arcyzaskakującej roli...
Siłę tej inscenizacji dają też liczne, przemyślane choreograficznie sceny zbiorowe z udziałem młodych aktorów i modelów - począwszy od musztrowania młodych żołnierzy w wojsku, przez widowiskowe zapasy w willi Smila, po zwyczajne siedzenie przy domowym stole (czy barowych stolikach). Wszak to spektakl przede wszystkim kolektywny, w którym rytm wyznaczają kolejne wejścia i zejścia aktorów.
Pulsująca widowiskowość
"Pokora" to przepiękny wizualnie spektakl. Autorka scenografii i reżyserka świateł, Katarzyna Borkowska, tylko w sobie znany, tajemny sposób maluje na naszych oczach żywe, organiczne obrazy. Uwodzi kolorem, czaruje światłem, lustrzanym odbiciem i... pustką inkrustowaną czasem jakąś ozdobą - a to czarną chmurą, posągiem anioła z wielkimi skrzydłami czy migoczącym "drzewem" (genealogicznym?). No i stołem, przy którym to rekwizycie toczy się człowieczy los.
"Pokora" to też spektakl, który brzmi, pulsuje, żyje. Tu trans, tam rytm. Niepokój i uwodzenie. Łagodność i nerwowość. Piękno i groza. Autorskie kompozycje Miuosha są koniecznym, niezbędnym uzupełnieniem strony wizualnej, wzmagającym ponurość całego tego przedsięwzięcia. I dekadenckość. Bo "Pokora" to spektakl wyzbyty z nadziej. O człowieku przegranym i walce, której nie zwyciężył. Ponurość towarzyszy nam od pierwszej do ostatniej sceny. Światło, którego tak wiele używa się tu do wydobycia piękna z twarzy i ciał aktorów oraz wspaniale (nie)udekorowanej sceny, nie towarzyszy Aloisowi, nie oświetla mu jego drogi. Światła - czyli nadziei - tu absolutnie brak. Wszystko dla takich jak on zawsze będzie tak jak było.