EN

21.12.2022, 12:58 Wersja do druku

Jest Ukraina!

„Sen srebrny Salomei" Juliusza Słowackiego w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Pisze Maryla Zielińska, członkini Komisji Artystycznej VIII Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Karol Budrewicz

Jesteśmy wprowadzani kuluarami na dużą scenę Teatru im. Heleny Modrzejewskiej, siadamy bardzo blisko przestrzeni pozostawionej aktorom, dodatkowo zmniejsza ją horyzont opuszczony blisko ramy prosceniowej. Jak się szybko okaże, to ekran, na którym wyświetlane są obrazy stanowiące główny element scenografii. Pozostałe – typu stół, krzesła – to bardziej rekwizyty służące zmianom sytuacji niż elementy budujące dekorację. To pierwsze sygnały, którymi twórcy legnickiego Snu srebrnego Salomei dają nam do zrozumienia, że nie przyszliśmy tu podziwiać z dystansu teatralne widowisko, ale jesteśmy konfrontowani ze światem stwarzanym przez słowo i aktorów. Najpierw słyszymy z offu wprowadzenie w akcję i didaskalia Juliusza Słowackiego. Nie ma iluzji. Ciało Gruszczyńskiego nie jest wnoszone na sąd, ale aktor grający tę postać – Tomasz Lulek – wchodzi na scenę, siada na krześle i uczestniczy w scenie. Iluzji – konsekwentnie – pozbawione są też kostiumy i scenografia Andrzeja Witkowskiego, a także obsada. 

Salomeę i Księżniczkę grają wcale nie najmłodsze aktorki w zespole i choć emploi Magdy Biegańskiej i Gabrieli Fabian predestynuje je do obsadzenia w tych rolach, to jednak innymi środkami muszą uwiarygodnić wiek i wrażliwość postaci. Nastoletnia u Słowackiego Salcia owszem została ubrana w niewinną biel, ale są to glany, spodnie rurki i płaszczyk typu szmizjerka, włosy ma splecione ciasno w dwa mysie warkoczyki. Wybrańców ich serc grają aktorzy im rówieśni (Leon – Bartosz Bulanda, Sawa – Paweł Wolak) i wcale nie bohaterskiej kompleksji, choć nadrabiają akcesoriami typu skórzana kurtka. Pozycję Regimentarza (Bogdan Grzeszczak) określa muszka do trzyczęściowego garnituru a nie kontusz czy żupan. Rodowy sygnet – krwawnik – to jawny rekwizyt teatralny a nie element kostiumu. Wnętrze rezydencji sugerują wyświetlane tapiserie i jest to bodaj najbardziej realistyczny obraz, jaki zobaczymy na ekranie-horyzoncie, pozostałe są abstrakcjami, które ekspresją form, barw korespondują z akcją. Nigdy jednak projekcje nie zagadują słów.

Wiersz Juliusza Słowackiego jest głównym bohaterem legnickiej premiery. Słucha się go w skupieniu, bez wysiłku, ze zrozumieniem, z poczuciem obcowania z poezją najwyższej rangi. Ze wzruszeniem wreszcie. Reżyser Piotr Cieplak i dramaturg Robert Urbański skondensowali pięcioaktowy dramat do niespełna dwugodzinnego przedstawienia. Sztuka Juliusza Słowackiego stoi monologami, autorzy adaptacji zachowali tę strukturę, ale mocno odchudzili tyrady, przyspieszyli akcję. Inną znamienną ich decyzją jest uczynienie z ukraińskiej Księżniczki Wiśniowieckiej postaci równorzędnej dramaturgicznie wobec Salomei Gruszczyńskiej. Jej sny są nie mniej „srebrne” niż Salci, jej „romans” nie mniej brzemienny w skutki. Jak na swoje czasy Słowacki przyznał ukraińskim bohaterom sporo podmiotowości, ale na dziś to za mało, nie dziwią więc decyzje autorów opracowania tekstu.

Oglądając spektakl Piotra Cieplaka, przypomniała mi się realizacja sprzed niemal trzydziestu lat w Starym Teatrze. W różnych miejscach Europy zaledwie w kilka lat po upadku muru berlińskiego wybuchły konflikty na tle narodowościowym, także krwawe rzezie. Końca historii nie było. Po dramat Słowackiego sięgnęły wtedy i teatry, i telewizja. Jerzy Jarocki w Krakowie utrzymał monologową strukturę dramatu i dodał na początku każdego z dwu aktów monumentalne muzyczne prologi – nabożeństwa rzymskokatolickie i grekokatolickie. Podkreślał tym samym zderzenie dwu narodów, dwu religii, dwu języków, dwu tradycji w jednej historii. Muzyczną kodą sugerował, że zatracamy się w samowyniszczeniu, w bezrefleksyjności. Gdy w finale łączyły się dwie pary, romans domykał się na zgliszczach i mogiłach, cała obsada ruszała do poloneza przed frontem białego dworu. Sielankowy obraz wolno zakrywał czarny kir, a melodia wytracała się w coraz cichszych, głuchych akordach.

Cieplak nie równoważy racji. Jego spektakl czytam jako historię o czasach na ukraińskiej ziemi, kiedy rozgościli się na niej polscy szlachcice. Pilnując swoich i Korony interesów, nie reprezentowali rdzennej ludności, wchodzili z nią w alianse z potrzeby, jednoczył ich wspólny wróg – Rosja. Teraz nie ma tam Polaków, ale znów przyszli Rosjanie, rozpętując kolejną wojnę. Legnicki Sen srebrny Salomei to rzecz o udręczonym przez najeźdźców narodzie, o terytorium przesiąkniętym krwią wielu pokoleń. W finale nie słyszymy pojednawczego toastu Regimentarza:

„Pierwsze zdrowie: Salomea niech żyje!

A polećmy kraj i siebie

Tej Salomei na niebie,

Której święto nam przypada

W przedostatnim listopada”. 

Słyszymy inwokację, którą śpiewa cały zespół: „Pryjdemy!”, „Pryjde Ukraina!”. Jest w niej ból, duma, bohaterstwo. Stosunki polsko-ukraińskie odmieniły się. Ale czy to niespodziewane braterstwo pomoże nam pogodzić się ze wspólną historią? Czy dwuosobowy Wernyhora (Zuza Motorniuk, Joanna Gonschorek) i jego proroctwo to zespolony głos dwu narodów? Przedstawienie Piotra Cieplaka zadaje wiele pytań, nie narzuca odpowiedzi, skłania do dyskusji, nie jątrząc świeżych ran. 

Premiera odbyła się 19 listopada, w dniu imienin Salomei, imienniczki bohaterki i matki Juliusza Słowackiego, której syn dedykował utwór. Ładny gest teatru i dyrektora Jacka Głomba.

***

Juliusz Słowacki, Sen srebrny Salomei, reż. Piotr Cieplak, Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, prem. 19 XI 2022.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne