„Złe wychowanie” Huberta Sulimy w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie. Pisze Anna Pajęcka, członkini Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Olsztyński spektakl Złe wychowanie oglądałam obok chyba najbardziej znudzonego lub poirytowanego widza teatralnego, jakiego miałam ostatnio okazję spotkać. Choć „spotkać” to może zbyt wiele powiedziane – ostatecznie nie zdecydowałam się do niego zagadać. Ani w przerwie, ani wtedy, gdy połączyła nas wspólnota bycia jedynymi osobami na sali, które nie wstały do owacji na stojąco. W takich sytuacjach zawsze myślę: kolega po fachu albo widz, który ma wyjątkową odporność na ten stadny, choć miły i wspólnotowy odruch poderwania się z krzesła. Przyznaję, że już od wejścia wrzuciłam mojego sąsiada do szufladki z etykietą „prawicowy publicysta”. Wyglądał, jakby wolał znaleźć się gdziekolwiek indziej – może nawet w kościele, w końcu to niedziela. Jaka była jego rzeczywista motywacja? Nigdy się nie dowiem. Ale spektakl, który odgrywał się na jego twarzy, stanowił równoległe przedstawienie, a jego cierpienie i głośne westchnienia podczas co odważniejszych scen stworzyły osobliwy podkład akustyczny. Później przejrzałam, jaką spektakl ma prasę i okazało się, że widownia w jego ocenie jest prawie idealnie podzielona na pół.
Sama jestem podzielona, bo Olsztyński Teatr Jaracza jest dzisiaj – jak zauważył recenzent „Gazety Wyborczej” – jednym z najodważniejszych w Polsce. Ale Paweł Dobrowolski, jego dyrektor, nie zaczął od frontalnego ataku na kościół, za jaki mój sąsiad z widowni – załóżmy na potrzeby tego tekstu – prawicowy publicysta z pewnością go uznaje. Najpierw była eksploracja lokalności, codzienności, tego, co bliskie. Religia i wiara pojawiły się dopiero w Nie smućcie się, ja zawsze będę z wami w reżyserii Wiktora Rubina i Jolanty Janiczak. Złe wychowanie to już jazda po bandzie. Tylko gdzie jest meta?
Siedząc na widowni, miałam déjà vu. Wrażenie, że już to widziałam. Znany tytuł sugerujący zapowiedź adaptacji, a pod nim – opowieść o Kościele. W bydgoskim Teatrze Polskim w Ptakach ciernistych krzewów duet Jędrzej Piaskowski-Hubert Sulima zastosował podobny chwyt. Widz przychodzi na spektakl, spodziewając się adaptacji popularnego serialu albo filmu Almodóvara, a dostaje komedię o kościele. Próbę mówienia o tym, co rzekomo przemilczane. Tyle że w polskim teatrze mówi się o Kościele całkiem sporo. Piaskowski i Sulima nie są pierwsi, ale robią to o tyle dobrze, że nie moralizują. Biorą temat na warsztat z otwartością, recyklingując własne pomysły
Już na wstępie zespół problematyzuje to, że z Almodóvarem wystawienie nie będzie miało wiele wspólnego. „To był taki psikus, trick trochę, żeby tu państwa ściągnąć. Clickbait po prostu. Grzeszek, ale w słusznej sprawie”, tłumaczą. W podtytule mamy „sześć rekonstrukcji i jedną fantazję”, odbywa się więc powtórzenie sześciu scen z życia Kościoła i zamknięcie, które jest wyobrażoną scenką o tym, jakie życie czeka ludzi Kościoła, gdy instytucja zostanie rozliczona. W Ptakach ciernistych krzewów było zresztą podobnie, tam zakonnica odchodząca z klasztoru dostała lekcję używania maszynki do golenia. To był spektakl o samotności osób duchownych. Tu duet zdaje się nie mieć tyle wyrozumiałości. Jakby skończyła się cierpliwość.
Mamy więc wizytę księży, których dzieli spora różnica wieku, u seksuologa, Andrzeja Gryżewskiego. Mamy historię księdza, który prowadzi podwójne życie – z kobietą i dzieckiem, a gdy umiera, to okazuje się, że wychowywane przez niego dziecko nie ma praw do sporego majątku, który po sobie pozostawił. Wszystko należy do kościoła. Mamy historię o tym jak w historię należnego spadku zaangażował się Krzysztof Rutkowski. Mamy Jacka Kurskiego, który ubiega się o unieważnienie wieloletniego małżeństwa, a także kardynała Dziwisza, który załatwia swojemu włoskiemu kochankowi luksusowe mieszkanie z widokiem na Wawel, ten jednak jest nieszczęśliwy, bo Polska jest szara, brudna i ludzie nie są atrakcyjni.
Wszystkie te sceny mają w zamierzeniu bawić, ale w rzeczywistości budzą inne emocje – żal, współczucie, może nawet politowanie. Duchowym patronem tekstu Huberta Sulimy jest Henri Bergson, autor Śmiechu. Eseju o komizmie. We wstępie Sulima przywołuje jego słowa, podkreślając, że śmiech może być narzędziem uwypuklania społecznych zachowań i tendencji, które trudno byłoby opisać inaczej. I tu można zgodzić się zarówno z Bergsonem, jak i z Sulimą – śmiech to potężne narzędzie, a duet Piaskowski-Sulima uczynił z niego swój teatralny oręż.
Bergson twierdził, że śmiech służy społeczeństwu do przywracania norm i eliminowania niewłaściwych zachowań. Tym bardziej zasadne jest wykorzystanie go w kontekście Kościoła – instytucji, w której śmiech niemal nie istnieje (a nawet, jeśli w Biblii już się pojawia to obok ostrzeżenia, żeby się w nim nie zatracać, ciągle trzeba pamiętać, że „jest czas płaczu i czas śmiechu, czas narzekania i czas pląsów”). Sulima i Piaskowski, zarówno w Ptakach ciernistych krzewów, jak i w Złym zachowaniu, bawią się gagami i memami, stosując strategię podobną do tej, którą internet zastosował wobec postaci Jana Pawła II. Proces ten pociągnął za sobą falę laicyzacji wśród pokolenia dzisiejszych trzydziestolatków, inna sprawa, czy kogoś śmieszą memy o żółtej twarzy albo przerabianie wizerunków papieża na tysiące sposobów, czy to jest wysokie czy niskie. Ta ocena nie ma znaczenia – tu okazało się, że mem, śmiech, jest trafną strategią na obniżenie autorytetu, za którym idzie namysł nad jego moralnością i polityką.
Jest zresztą w Śmierci Jana Pawła II Jakuba Skrzywanka – spektaklu z Teatru Polskiego w Poznaniu utrzymanym dla odmiany w poważnym tonie – takie nagranie, na którym wnuczek opowiada babci, że czasami z kolegami o 21:37 śpiewają Barkę. „Aby uczcić papieża, okazać szacunek?” – dopytuje babcia. „No, nie całkiem” – odpowiada wnuczek, niezdolny wyjaśnić, co oznaczają memy z żółtą twarzą i czym dzisiaj jest Barka. Humor w spektaklach Piaskowskiego i Sulimy operuje w podobnym rejestrze. To kicz, ale w dobrej wierze. Podobnie sceny, w których klerycy szukają języka do mówienia o własnej seksualności, budzą śmiech. Ale nie, a właściwie nie tylko dlatego, że dotyczą Kościoła. One obnażają nasze powszechne skrępowanie w tego typu rozmowach, wyrażające się szczególnie w infantylizowaniu języka. Śmiechem skrępowanie najłatwiej zamaskować. Bergson pisał, że śmiech pojawia się tam, gdzie nie ma miejsca na gniew ani współczucie – wymaga dystansu, odpowiedniej perspektywy. Czy więc „perspektywa z daleka od kościoła” jest tym właściwym dystansem?
A co z tą częścią widowni, która przychodzi do teatru po – nazwijmy to – iluminację? Czasami spektakl działa jak kabaret. Przychodzimy się pośmiać na sali, choć te same żarty, wyrwane z performatywnego kontekstu, nie wydają się już tak zabawne. Kogo dziś bawią „żarty z brodą”? Pewnie znajdzie się kilka takich osób – podobnie jak tych, których wciąż śmieszy „chłop przebrany za babę” i estetyka mazurskiego kabaretonu. Opowiedziane na imprezie mogą wywołać ten grupowy, społeczny śmiech, choć we własnej głowie brzmią żałośnie. Sulima i Piaskowski na tym grają. Zresztą, subtelność nie jest tym, co ich interesuje. Ostatnio oglądałam I Like Chopin w Teatrze Pantomimy we Wrocławiu – oni po prostu chcą robić teatr toporny, operujący na czasem prymitywnych rejestrach. To teatr, który w podobnym tonie można by nazwać „antylibkowym” – zarówno pod względem treści, jak i formy. Wszystko, co wysublimowane, „ą, ę, bonjour” zostanie podważone, przerysowane, wyśmiane. Może to jest droga do demokratyzacji teatru, w końcu więcej ludzi śmieje się z memów niż nie śmieje. Czujemy się swobodniej nie biorąc rzeczywistości super serio, niż biorąc. Częściej wkurza nas „kij w…” niż jego brak, a klasowe błazny są najbardziej lubiane wśród rówieśników, choć ta postawa, jak pokazują później lata terapii, też jest strategią na obronę przed światem,.
Innym niż „śmiech” słowem kluczem do opowieści o tym spektaklu byłby pozór. Nawet scenografia krzyczy tu, że mówimy o czymś, co jest bardzo umowne. Dlatego też została umownie wyznaczona. Wszystkie przestrzenie, w których grają twórcy, są wyznaczone przez jadowicie żółtą taśmę. Scenę otaczają fioletowe zasłony – symboliczne dla Wielkiego Postu, przecież to w końcu ten czas – które kontrastują z tą żółcią, wyznaczającą trajektorię ruchu aktorów, niekiedy mocno nadrabiających przez to drogę. Aktorzy też nieustannie wychodzą z roli. Objaśniają widzowi, co za chwilę zobaczy, a także jak ma myśleć o tym, co będzie widział. Niekoniecznie uważam to za zaletę spektaklu, ale jest pewną konsekwencją wybranej formy. Kiedy na przykład Milena Gauer, bo to zazwyczaj ona pełni rolę narratorki, wychodzi przed scenę (gdy ma zagrać księdza, mówi do widowni, że zawsze marzyła o takiej roli) i zapowiada, co zaraz zobaczymy, wyrywa nas z teatralnej iluzji. Twórcy, ostrzegając widownię, że wszystko jest tylko umowną teatralnością, sprawiają, że aktorzy, próbując „urzeczywistnić” fikcję, nie pozwalają widzowi zatracić się w niej ani na chwilę. Widz ma pozostać czujny. Podobnie scenografia Mikołaja Małka i Anny Marii Karczmarskiej zdaje się tkwić w tym „półkroku” – jest „miejscem na scenografię”.
W tym spektaklu jest jedna scena, która wciąż budzi we mnie silne emocje, choć nadal nie wiem, co o niej myśleć. Wiem, że niektórzy z moich kolegów mówili, że odwracali wzrok z zażenowania. Jednak to jest pewien sygnał – w teatrze odwracanie wzroku nie zawsze oznacza niechęć, ale może być dowodem na to, że spektakl porusza jakąś głęboko ukrytą strunę. Mówię tu o scenie orgii i śmierci na plebanii w Dąbrowie Górniczej. Ksiądz, który brał w niej udział, został oskarżony między innymi o nieudzielenie pomocy, co w spektaklu jest szczególnie podkreślane. Jednak dosłowność tej sceny – gigantyczne, sztuczne penisy, które ubierają aktorzy, symulowanie stosunku seksualnego, a także przesuwanie granic wulgarności, które jest jednocześnie aż śmieszne, ale też w umowny sposób akcentuje przemoc, przestępstwo i ludzką podłość – tworzy mieszankę emocji, z których, znowu, czasami wybieramy śmiech. Publiczność na początku śmieje się z tego wizualnego przedstawienia, ale to nie jest śmiech szczery, z trzewi. To raczej ten śmiech bergsonowski – ostatnia deska ratunku wobec czegoś, co społeczeństwo trudno akceptuje, wyprzedza to, co za chwilę spodziewamy się obejrzeć. I nie chodzi tu ani o gejowski seks, ani o pracę seksualną, lecz o tę scenę, w której człowiek umiera na oczach ukochanej osoby, a półprzytomny od używek kleryk wykorzystuje go seksualnie. To była bardzo trudna scena i przyznaję, że przez chwilę pomyślałam, żeby wyjść. Myślę sobie, że ten akcent, pod koniec spektaklu, nadaje też ciężar wcześniejszym, bardziej memicznym momentom przedstawienia.
Skoro twórcy zapowiadali, że spektakl to sześć rekonstrukcji i jedna fantazja, po takiej scenie widz mógłby spodziewać się jakiegokolwiek ukojenia. Ale dostaje tylko coś w rodzaju złośliwej satysfakcji. Oto nasi dotychczasowi bohaterowie trafiają do zamkniętego ośrodka, do którego przyjeżdża ksiądz-praktykant, a sytuacja przypomina sceny z Lotu nad kukułczym gniazdem. Dawniej żyli jak pączki w maśle, teraz ich standard życia gwałtownie spada. Kardynał nie może już pić ze srebrnych pucharów, więc – ach ta umowność – dostaje papierowy kubek owinięty w sreberko. W ośrodku przebywa już Jezus, tylko że nikt mu już nie wierzy. Ta fantazja doskonale pasuje do współczesnych czasów.
Jeden z krytyków teatralnych nazwał kiedyś sztukę Jędrzeja Piaskowskiego i Huberta Sulimy „postchrześcijańską”. Stało się to przy okazji premiery Jezusa w Nowym Teatrze w Warszawie, spektaklu, który intensywnie przypomniał mi się podczas oglądania przedstawienia w Olsztynie. W tamtym spektaklu twórcy głęboko eksplorowali uniwersum religijne, pokazując, że dystansowanie się od niego nie musi polegać wyłącznie na krytyce instytucjonalnej. Paradoksalnie, gdy myślę o postchrześcijaństwie, przychodzi mi na myśl, że za nim stoi po prostu laicyzm – i może Piaskowski oraz Sulima są bliżej tego stanu niż, na przykład, Klątwa czy nawet ostatnie Diabły Mai Kleczewskiej wystawione w Bielsku-Białej. Jeśli jeszcze nie laicki, to może pre-laicki jest teatr tego duetu.
***
Hubert Sulima ZŁE WYCHOWANIE. Reżyseria: Jędrzej Piaskowski, koncepcja: Jędrzej Piaskowski i Hubert Sulima, dramaturgia: Hubert Sulima, scenografia: Anna Maria Karczmarska, Mikołaj Małek, reżyseria świateł: Szymon Kluz, kostiumy: Rafał Domagała, muzyka: Jacek Sotomski. Prapremiera w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie 23 lutego 2025.