EN

25.03.2025, 13:25 Wersja do druku

Jeśli w ogóle istnieje jakaś prawda o miłości, to chciałabym, żeby spektakl się do niej zbliżył

Z reżyserką Małgorzatą Warsicką rozmawiamy o najnowszej premierze „Sonetów Szekspira” i różnych odcieniach miłości, pierwszych teatralnych wspomnieniach oraz dalszych reżyserskich planach. Z Małgorzatą Warsicką rozmawia Sławomir Szczurek.

fot. mat. teatru

Jak po latach wraca się do Teatru KTO?

Dobrze! Ja nigdy nie straciłam kontaktu z Teatrem KTO. Mam tu wielu przyjaciół. Nie traktuję tego jako powrót, bo zawsze czułam się z tym miejscem związana. Ale nie da się ukryć, że od kiedy teatr ma nową siedzibę, to miejsce się zmieniło. Mam wrażenie, że to jest już inna instytucja, która proponuje widzom coraz więcej różnorodnych i ciekawych rzeczy. Stąd moja rozmowa z dyrektorem o wyraźnie zarysowującym się tu nurcie teatru muzycznego.

Pamiętasz swoje pierwsze wspomnienie związane z Teatrem KTO?

Spędziłam w Teatrze KTO zdaje się dwa sezony…

Podczas których wystąpiłaś w spektaklu „Quixotage” w reżyserii Jerzego Zonia jako… aktorka.

Tak, faktycznie grałam w nim. Weszłam także w inny spektakl, który już był w repertuarze. Byłam aktorką, inspicjentką, montowałam scenografię, którą najpierw trzeba było wyładować z tira, pchałam mansjony… Robiłam wszystko, co związane jest z teatrem formy, jakim był i jest nadal Teatr KTO.

Jak zaczęła się Twoja miłość do teatru?

Przyjechałam do Krakowa studiować architekturę. Nigdy wcześniej nie myślałam o pracy na scenie. Ale Kraków stoi teatrem i nie da się od niego uciec. Poszłam więc na kurs aktorski, i szukałam możliwości „zaczepienia się” w teatrze. Tak szczęśliwie trafiłam na casting u dyrektora Zonia. Chciałam pracować na scenie. Mam z tego okresu bardzo dobre wspomnienia. Zresztą trafiłam na świetne sezony. Graliśmy z Teatrem KTO w Meksyku, Kolumbii, Iranie, Hiszpanii, Francji… bardzo dużo podróżowaliśmy.

Z teatrem zwiedziłaś kawałek świata. Co było dalej?

Potem uznałam, że aktorstwo nie jest dla mnie. Poszłam porozmawiać z dyrektorem Zoniem, powiedziałam, że chcę zdawać na reżyserię. Wtedy dyrektor zapytał mnie: „czy jestem pewna, że reżyseria jest dla mnie?”. Dał mi scenę, aktorów – moich kolegów i pozwolił zrobić spektakl. Tak na długo przed studiowaniem reżyserii zrobiłam swoje pierwsze przedstawienie.

Pamiętasz, co to było?

„Maszyna do liczenia” Elmera Rice’a. To jedna z tych produkcji, które wspominam najlepiej. Towarzyszyła jej bardzo dobra energia. Zamykaliśmy się w teatrze i naprawdę to wszystko przeżywaliśmy.

Teraz jako reżyserka przygotowałaś dla widzów „Sonety Szekspira”. Czego możemy się spodziewać po tej premierze?

Przede wszystkim niecodziennej formy. To będzie koncert, nie klasyczny spektakl, jaki się ogląda w teatrach. Nie będzie on złożony z typowych scen dramatycznych. Skupiamy się raczej na umuzycznieniu frazy Szekspira.

Z sonetów chcemy zrobić dramaturgicznie poprowadzony koncert. To trochę tak, jak teraz coraz częściej nagrywa się płyty. One nie są już po prostu zbiorem piosenek, tylko mają swoją dramaturgię, opowieść i w ten właśnie sposób myślimy o tym spektaklu.

Zdaje się, że to duża zmiana. Muzyka w Twoich spektaklach jest ważna i zawsze była ważna także Twoja współpraca z kompozytorem, osobą odpowiedzialną za muzykę, ale czy to jest pierwszy spektakl, który w całości oddajesz muzyce?

Z Karolem Nepelskim, który komponuje muzykę do tego spektaklu, robiliśmy już takie rzeczy. W Teatrze im. Juliusza Słowackiego zrobiliśmy „Wandę” Stanisława Wyspiańskiego. Tam wszystko było podporządkowane muzyce, aczkolwiek tekst był melorecytowany. Podobnie w „Beniowskim. Balladzie bez bohatera” w Teatrze Nowym w Poznaniu. Tu idziemy faktycznie krok dalej. W „Sonetach Szekspira” podporządkowujemy się tematowi, czyli miłości, uczuciu, w związku z tym jest to trochę bardziej abstrakcyjny spektakl. Ja bardzo długo czekałam, żeby coś takiego zrobić.

Czy to znaczy, że zmęczył Cię teatr dramatyczny?

Poniekąd tak. Ja po prostu potrzebuję w każdym spektaklu czegoś nowego. Jak nie mam w materiale nad którym pracuję elementu, który jest dla mnie nowy i nieprzewidywalny, to się nudzę.

Czyli lubisz się mierzyć z materią, która stawia opór?

Tak, absolutnie. Potrzebuje tego.

Są jeszcze takie rzeczy u Małgorzaty Warsickiej, które stawiają opór?

Na szczęście jest ich wiele. Potrzebuję wraz z każdą nową realizacją wyzwania. Może dlatego tak często zajmuje się poezją, bo ona jest takim wyzwaniem, stawia opór. To ścieranie się z materią jest szalenie inspirujące, a drogi szukania rozwiązań nie są oczywiste. To mnie interesuje. Wejście w świat, który jest abstrakcyjny, a jednocześnie bliski. Jakby mierzenie się z czymś niecodziennym, dalekim od rzeczywistości. Tego szukam.

Jakie dostrzegasz różnice w pracy nad poezją, a tekstem dramatycznym oraz z formą spektaklu-koncertu w porównaniu do klasycznego przedstawienia?

Od strony realizacyjnej podstawową różnicą jest to, że dużo więcej zawierzam współtwórcom spektaklu: przede wszystkim kompozytorowi Karolowi Nepelskiemu, ale też choreografce Ani Godowskiej jak również Marcinowi Chlandzie, autorowi scenografii i reżyserowi świateł, które będą tutaj bardzo ważne. To jest trochę tak, że pracuję z realizatorami koncepcyjnie i możemy sobie dużo opowiedzieć o danej scenie, czy piosence, czego od niej chcemy, jaki ma mieć klimat, znaleźć na nią pomysł, ale to ostatecznie i tak Karol siada i komponuje muzykę, w związku z tym ja muszę mieć pełne zaufanie. Dzięki naszej wcześniejszej współpracy je oczywiście mam. To jest dużo bardziej kolektywna praca niż każda inna. Zazwyczaj jest tak, że pracujemy razem i każdy ma swoją działkę, a tu to ja czekam, co się wydarzy z muzyką i za nią podążam. Dużo też wychodzi od aktorów. Zaczęliśmy od tego jak ich „uruchamiają” te sonety, pracowaliśmy z wizualizacją i na podstawie tego Karol napisał muzykę, a Ania przygotowuje choreografię, nawet kostiumy Katarzyny Łozickiej – Matkowskiej czerpią z tych wizualizacji inspirację.

Nie boisz się dziś używania słowa „kolektywne”?

Bardzo łatwo się przejechać na kolektywności. Tu się nie boję – wręcz podkreślam to. Dlatego, że to jest naprawdę praca równorzędnych twórców. Zaczynamy oczywiście od Szekspira, potem muzyka, choreografia, obraz. Aktorzy: Marta Mazurek, Ola Konior, Janek Marczewski, Karol Śmiałek, Annika Mikołajko-Osman śpiewając sonety, interpretują je swoim głosem, filtrują swoją wrażliwością. Nie ma tu czegoś takiego, jak reżyser, który mówi co, gdzie ma być i jak ma być. Ja nadaję raczej kierunek i łączę wszystkie te elementy w całość.

Do tego spektaklu mogłaś zrobić casting. Czy ta forma dla reżysera jest bardziej komfortowa niż praca z zespołem, który już zastaje w teatrze?

Z jednej strony jest to komfortowe, bo mogę wybrać aktorów, i pracować z ludźmi, którzy też chcą pracować ze mną, są zainteresowani projektem, z drugiej strony, bardzo dużo osób przyszło na casting. Do „Sonetów Szekspira” otrzymaliśmy prawie 200 zgłoszeń. To jest niesprawiedliwe po prostu, bo mam dla każdego przysłowiowe pięć minut i nie jestem w stanie go w wystarczający sposób poznać. Dodatkowo, w tego typu prace wpisane są też kompromisy na przykład związane z trudem pogodzenia dostępności wielu twórców, którzy mają także inne zobowiązania.

To Twoje drugie po „Poskromieniu złośnicy” spotkanie z Szekspirem. Skąd pomysł na poezję, czy tylko tak można mówić o miłości?

Jak się włączy radio, to zdecydowana większość piosenek jest o miłości. I to o niespełnionej miłości. Szekspir nie jest zatem jedynym sposobem, żeby o tym opowiedzieć. Jednak teksty piosenek to nie zawsze rodzaj poezji, ale często pewnej dość skrótowej formy. Ten temat jest stale obecny, cały czas jest obok nas. Jak jesteśmy zakochani, słuchamy piosenek o miłości. Jak mamy złamane serce, słuchamy piosenek o miłości. I każda w magiczny sposób odpowiada na to, co aktualnie czujemy. To jest olbrzymia część naszej kultury. I jest to temat niewyczerpany, nie poddaje się modom, trudno sobie wyobrazić, że przestaną powstawać utwory o miłości. O tym też pisze Szekspir, a my w spektaklu uczyniliśmy z tego pewnego rodzaju refren.

A może o ten aktualny przepis na kulturę chodzi, czyli minimum słów i teledyskowa forma?

Nie. Ja po prostu doceniam piękno poezji. To jest coś, co ja chcę dać widzom. Poezji się nie czyta dzisiaj. Poezji się nie analizuje. Zresztą analizować poezję to też bez sensu. Poezję trzeba czuć. W tych sonetach jest tyle piękna, że właśnie to chcę pokazać na scenie, to co jest tam zapisane. W poezji jest coś ulotnego, coś takiego nawet powiedziałabym metafizycznego, duchowego, czego nie ma na co dzień w tej naszej realnej codzienności. Dlatego wybieram poezję często, żeby to pokazać.

Wróćmy jeszcze do muzyki w spektaklu. Co przygotował dla widzów i słuchaczy tym razem Karol Nepelski?

To jest pytanie do Karola. Mogę zdradzić, że to będzie trochę inna muzyka niż ta, którą do tej pory komponował w spektaklach, które razem robiliśmy. W „Sonetach Szekspira” położony jest duży nacisk na komunikatywność. Nastawienie na współczesnego odbiorcę. Karol jest oczywiście kompozytorem muzyki współczesnej, ale tu robi ukłon w stronę muzyki popularnej. Bez wątpienia widzowie, którzy znają muzykę Karola mogą spodziewać się czegoś nowego.

Ile sonetów usłyszymy podczas spektaklu?

Kilkanaście. Utwory tworzy czasem jeden sonet, a czasem kilka sonetów połączonych jest w jedną piosenkę.

Czy reżyserka „Sonetów Szekspira” ma swój ulubiony sonet?

Codziennie się budzę z jakimś innym. Kiedy rozpoczęłam pracę nad scenariuszem i zaczęłam czytać te sonety, mogłam je analizować, nie analizować, mogłam je poczuć, zobaczyć, posłuchać, „poobracać” w wyobraźni, to za każdym razem po tej pracy po prostu czułam się lepiej. To jest fantastyczne, że przedzierasz się przez literaturę, po której czujesz się dobrze, nie czujesz ciężaru. Szekspir w swoich „Sonetach” podnosi na duchu, daje nam coś pięknego i jasnego, z czym chce się po prostu być. Liczę na to, że ten spektakl taki właśnie będzie.

Jest tyle poezji o miłości. Dlaczego padło na Szekspira?

Szukając tematu, chciałam czegoś dobrego. Może nie o miłości, ale chciałam zrobić spektakl, który będzie dobry, w sensie będzie niósł dobrą energię. Mogłabym wybrać komedię, mogłabym pójść w taki teatr, to też jest pozytywna energia, ale… Miłość. I Szekspir. To samo „przychodzi” do twórcy.

Jaką miłość zobaczymy na scenie?

Szekspir pisze o różnych odcieniach miłości, ta miłość jest intensywna, rozedrgana i na pewno ponadczasowa. On nie idealizuje uczuć – jego wiersze pełne są zachwytu, pożądania i pasji, ale także nienawiści, zdrady i rozczarowania. Myślę, że sonety opisują miłość w całej jej złożoności, z tym że Szekspir nie zajmował się codziennością, nie pisał o tym, że trzeba zrobić pranie i odwieźć dzieci do szkoły, on pisał o tęsknocie za czystą, idealną miłością, która jest połączeniem dusz i serc, a nie o realności życia z drugą osobą. I taka miłość, szczególnie w jej pierwszej fazie, przypomina wręcz epizod psychotyczny, co potwierdza współczesna psychologia, w tym stanie ludzie są w skłonni zrobić naprawdę fantastyczne rzeczy. Jak na przykład napisać 154 arcydzieła, bo tyle sonetów zostawił nam po sobie Szekspir. I w tych wierszach się to czuje. On bardzo dobrze wie o czym pisze. Zna każdy odcień emocji, którą zapisuje w swoich tekstach.

Pisał też o miłości w różnych wymiarach i do różnych osób. Tych adresatów sonetów było więcej.

Większość z sonetów jest pisana do Młodzieńca – do mężczyzny, co może, ale nie musi dziś zaskakiwać. Pisał również do kobiety, do Czarnej Damy. Są też sonety pisane do Boga, do jakiegoś Absolutu, bo on nie używał słowa „Bóg”. W związku z tym ta miłość jest bardzo wielowymiarowa i ona jest też bardzo różna. Czasami szczęśliwa. Czasami Szekspir jest pełen nadziei, czasami – pełen wątpliwości, czasami kocha gorąco, a czasami nienawidzi. Życie.

Odkryjemy uniwersalną prawdę o miłości w „Sonetach Szekspira”?

Jeśli w ogóle jest taka prawda, to chciałabym, żebyśmy się do niej zbliżyli. Jestem przekonana, że nie wszystko do każdego dotrze. Ktoś weźmie sobie coś, co jest blisko niego, jedną piosenkę, dwie, ktoś inny, inną. Dlatego w „Sonetach Szekspira” chcemy pokazać jak najszersze spektrum miłości.

Jakiemu widzowi chcesz pokazać to najszersze spektrum miłości?

W Teatrze KTO spotkanie z widzami będzie dla mnie dużą niespodzianką, bo publiczność jest szalenie różnorodna. Ale jeśli pytasz o idealnego odbiorcę, to dla mnie idealny widz każdego spektaklu, to po prostu widz wrażliwy.

Twoje wybory reżyserskie wskazują na szeroką wrażliwość również w materii samego tekstu. Zajmujesz się klasyką, wystawiałaś Stanisława Wyspiańskiego, Juliusza Słowackiego, Hanocha Levina, ale nie brakuje wśród Twoich realizacji także współczesnej polskiej dramaturgii, tekstów: Artura Pałygi, Przemysława Pilarskiego, Sandry Szwarc. Skąd ta wszechstronność?

Ja się szybko nudzę w teatrze. Muszę mieć zróżnicowanie. To musi być cały czas inspirujące do pracy i do spotykania się z ludźmi. Cały czas szukam.

Coraz częściej szukasz też poza granicami. Zrobiłaś drugą realizację w Niemczech, w Freiburgu – „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, a wcześniej „Elektrę”.

Uwielbiam podróżować. Podróżuję bardzo dużo, więc to jest fantastyczne, że w ogóle te propozycje z zagranicy się pojawiają. To jest też taki sposób innego doświadczania kraju, w którym jestem. Oczywiście bardzo różni się praca za granicą od pracy w Polsce i to jest też dla mnie ciekawe

Co Cię najbardziej zaskoczyło podczas pracy za granicą?

Moim wielkim zaskoczeniem była praca w Niemczech przy spektaklu „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety” Swiatłany Aleksijewicz. Jest to opowieść o Rosjankach walczących podczas II wojny światowej przeciwko Niemcom. To jaki odbiór ten tekst miał, to dla mnie było naprawdę szokujące. Miałam wrażenie, że oni trochę nie znali tych historii. My jesteśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju narracji, u nas wygląda to zupełnie inaczej. Zderzenie naszych punktów widzenia na II wojnę światową i tego, jak to przeżywasz z nimi – to było dla mnie szokujące. Podczas pierwszego czytania dwa razy musieliśmy zrobić przerwę w trakcie, ponieważ aktorki nie były w stanie unieść ciężaru tego tekstu i ciężaru tej historii.

Jesteś laureatką Opolskich Konfrontacji za spektakl „Beniowski. Ballada bez bohatera” Teatru Nowego z Poznania oraz katowickich „Interpretacji” za spektakl „Mistrz i Małgorzata” Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Jak nagrody wpływają na Twoją pracę?

To pozwala iść dalej, bo pojawiają się kolejne propozycje. Wzrasta też w naturalny sposób ciekawość spektaklem i zainteresowanie ze strony widzów, a to działa pozytywnie na cały zespół. To, że spektakl w ogóle wyjeżdża na festiwal, że ktokolwiek dostaje nagrodę, czy indywidualną czy też zbiorową. Mamy wtedy wspólny sukces. W związku z tym chce nam się jeszcze bardziej grać, wychodzić do widza. To powoduje, że jesteśmy lepsi – i to jest fantastyczne.

Co masz w swoich reżyserskich planach?

Po sonetach będzie premiera w Teatrze Dramatycznym im. Gustawa Holoubka w Warszawie. Będziemy robić spektakl inspirowany musicalem „Hair”. To będzie moje pierwsze przedstawienie w Teatrze Dramatycznym, gdzie zmieniła się dyrekcja. Bardzo się cieszę! Tym bardziej, że propozycja przyszła do mnie, kiedy siedziałam w indonezyjskiej dżungli z potomkami ówczesnych hipisów, odczytuję to jako dobry znak. W kolejnym sezonie będę też pracować nad „Odyseją” w Teatrze Capitol we Wrocławiu. To znów będzie poezja. A potem czeka mnie kolejna podróż i spektakl w Teatrze Komedia w Bukareszcie w Rumunii.

Źródło:

Materiał nadesłany

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych.