W social mediach napisałem przed chwilą: „Niebawem, szybciej niż nam się zdaje, uzmysłowimy sobie, że był jednym z największych artystów w dziejach. Kimś, od kogo teatr i kino się zaczynają”. Pisze Łukasz Maciejewski w AICT Polska..
Tak właśnie uważam. Wymieniany jednym tchem z największymi. Cybulskim, Kobielą, Gajosem, Sewerynem, Pszoniakiem, Trelą, Komorowską, Nowickim, Olbrychskim, Jandą.
Artysta tak wielu talentów, że krótki opis nie jest w stanie tego wyczerpać. Ania Kempys z Interii poprosiła mnie o osobiste wspomnienie, nie filmoznawcze, nie krytycznoteatralne. To zrobią świetnie inni.
Rzeczywiście, był dla mnie ważny. Przeprowadziłem dziesiątki spotkań, wcześniej także wywiadów z Panem Jerzym.
Szczególnie ważne były spotkania w ostatnich latach, w moim cyklu „Przywrócone arcydzieła” w „Małopolskim Ogrodzie Sztuki”, po seansach „Dużego zwierzęcia” czy „Obywatela Piszczyka”.
Poznałem Pana Jerzego, kiedy był już wielką gwiazdą, dla mnie ikoną kina Kieślowskiego, Machulskiego, gwiazdą „Wodzireja” Falka.
Spotykaliśmy się stosunkowo często, w PWST (był wówczas rektorem), albo na festiwalach, zwłaszcza w ulubionym przez Pana Jerzego Kazimierzu Dolnym.
Uważnie śledziłem jego karierę reżyserską. Po jednym z jego filmów, źle przeze mnie ocenionym, nasza współpraca urwała się nagle i jak się wydawało nieodwołalnie.
Czas leczy rany. Wszystko, co złe, minęło; zostało to, co dobre. Ostatnie lata, z najpierw politycznym, potem obyczajowym, zamieszaniem wokół Jerzego Stuhra, przeżywałem bardzo osobiście.
Dwa lata temu zasiadałem, z ciężko już chorym Panem Jerzym Stuhrem, w jury festiwalu Barć Film. Razem z Adamem Woronowiczem i Grażyną Błęcką-Kolską spędziliśmy razem kilka ważnych dni. Zapamiętałem, kiedy powiedział do mnie: „Panie Łukaszu, to takie ważne, żeby w tak trudnych chwilach, jakie sam teraz przechodzę, mieć obok siebie kogoś, kto da panu pełne wsparcie, myślę teraz o mojej żonie, o Basi. Panie Łukaszu, bardzo chcę, żeby pan o tym pamiętał”.
Ostatnie spotkanie, kilka miesięcy temu, spektakl „Koronacja” Marka Modzelewskiego w reżyserii Izy Kuny, dyplom studentów AT w Warszawie. Pan Jerzy siedział w kącie, pochylony, trochę (jeszcze bardziej) nieobecny niż zwykle, w zasadzie trudny do poznania. Podszedłem, speszony. Mówił o filmie Morettiego, o spektaklu „Geniusz”, jak bardzo jest dla niego ważny.
Mówił cicho, musiałem się schylić, nie wszystko rozumiałem. I, tak, owszem, przeszło mi przez myśl, że rozmawiamy wtedy po raz ostatni. Kiedy piszę o tym teraz, mam ciarki.
Do widzenia, Lutku Danielaku, Filipie Moszu, Kontrabasisto, Maksiu, Piszczyku, komisarzu Rybo, Belzebubie, Wysocki. Do widzenia, panie Jerzy.