Rz: Od kilku lat bywam na festiwalu Dwa Teatry. I trafiam na perełki teatru radiowego. „Wielką improwizację" Wojciecha Tomczyka reżyserował Janusz Zaorski, wspaniale zagrali Piotr Fronczewski, Andrzej Mastalerz, a Jerzy Radziwiłowicz chwilami mówił jak jeden z bohaterów sztuki Gustaw Holoubek. Świetnie opowiedziano mi temat, genezę „Dziadów" Kazimierza Dejmka, spektaklu, który doprowadził do Marca '68. Teatr radiowy jest jednak słabo zauważany. Dlaczego?
My tego tak nie odbieramy. Mamy ciągły kontakt ze słuchaczami. Piszą do nas w naszych mediach społecznościowych. To najwierniejsi z wiernych. My jesteśmy dla nich jak powietrze.
Wasza produkcja poraża masowością.
Nagrywamy 150 utworów rocznie. Mamy dwie premiery tygodniowo. W sobotę i niedzielę o stałej porze w radiowej Jedynce. Realizujemy również słuchowiska dla Dwójki i Trójki, w tym roku dołączą jeszcze Czwórka i Radio Kierowców. To nie ilość decyduje, ale jakość.
Pandemia tego nie zdusiła?
W roku 2020 zrealizowaliśmy dużo udanych słuchowisk. Zaczęło się od „Nieporozumienia" Alberta Camusa. Potem „Disneyland" Stanisława Dygata. Było słuchowisko Marty Rebzdy „Chaja i Chaim - opowieść o dwóch liściach" - o getcie łódzkim. Tomasza Lerskiego - o mordzie katyńskim. Wacława Holewińskiego - o katastrofie smoleńskiej. Słuchowisko według „Recyklingu" Tadeusza Różewicza. „Autobiografia" na podstawie wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego - te dwa ostatnie zapowiadały rok Różewicza i Baczyńskiego. „Ryngraf Jarosława Jakubowskiego - o wojnie z bolszewikami. Ale też słuchowisko według „Próchna" Wacława Berenta czy Michała Bułhakowa „Moliere, czyli zmowa świętoszków". Spektakl według „Wiernej rzeki" Żeromskiego, ale też śląskie spojrzenie na stan wojenny Sebastiana Reńcy „13 grudnia roku pamiętnego", w reżyserii dyrektora Teatru Śląskiego Roberta Talarczyka. Wawrzyniec Kostrzewski opowiedział o Bydgoszczy - „Szepty rzeki". Wreszcie „Widok z okna 2020" - dziesięć scen zrealizowanych przez dziesięciu młodych reżyserów to obraz współczesnej Polski.
Jaki jest klucz doboru tematów i utworów?
Kluczem jest równowaga między klasyką a utworami współczesnymi, często pisanymi na zamówienie radia. My jesteśmy najtańszym teatrem. Gdybyśmy sprzedawali bilety, jeden kosztowałby grosz. Musi być u nas Kochanowski, Mickiewicz, Słowacki, Wyspiański, Leśmian i Tuwim, ale także postaci nieco zapomniane: Seweryn Goszczyński, Ignacy Krasicki, właśnie Wacław Berent - kto, jak nie my, ma o nich pamiętać? Słuchacze są nam wdzięczni za ich przypominanie. A co do rzeczy współczesnych, każdego tygodnia dostaję około 40 scenariuszy słuchowisk. Czytam 100 stron dziennie. Zdarzyło mi się, że pojechałem w 2019 roku do kawiarni na placu Konstytucji, przekonany, że jestem umówiony z kimś bardzo ważnym. Czekam, a ten ktoś nie przychodzi. Nagle zdaję sobie sprawę, że umówiłem się z bohaterem przeczytanego wczoraj scenariusza. Mówię sobie: przecież to spotkało tylko Balzaca. To był znak, że muszę trochę odpocząć. Nie odpocząłem.
Kto pisze dla radia?
Wspaniali ludzie, dobre pióra. Zarówno młodzi, początkujący, którzy poszukują odpowiedzi na nurtujące ich pytania dotyczące życia, jak i uznani i doświadczeni twórcy. Ostatnio pożegnaliśmy jednego z najwybitniejszych: Henryka Bardijewskiego.
Często mówi się o kryzysie polskiej dramaturgii.
Nie dostrzegam takiego kryzysu. Dramaturgia radiowa jest w bardzo dobrej formie. Teksty, które dostaję, trzymają mnie przy życiu. Zwłaszcza teraz. Ciągle lubię być zaskakiwany pomysłami, także tymi formalnymi, i takie teksty do nas dochodzą. Oddzielną satysfakcję niesie ze sobą nabór nowych reżyserów.
Według jakiego klucza?
Szukamy ludzi po szkołach filmowych czy teatralnych. To są najczęściej marzyciele, którzy pracowali w teatrach na różnych stanowiskach. Wspólnie ze Szkołą Wajdy, którą kieruje prof. Wojciech Marczewski, podjęliśmy się zorganizowania kursu reżyserii radiowej. Za nami już dwie jego edycje. Przedsięwzięcie wsparło finansowo Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Kurs ukończyło 20 osób. Ci młodzi poprowadzą teatr radiowy przez następne 50 lat. Są niezwykle zdolni i błyskotliwi.
Będą wyłącznie reżyserami radiowymi?
Nawet trzeba. Najważniejsze, żeby ci młodzi ludzie inaczej patrzyli na świat. Tego chciałem ich nauczyć. Sam prowadziłem przedmiot „Praca reżysera nad sobą". Łączyliśmy ogólne wykształcenie z odkrywaniem pracy z aktorem. Spośród dziesięciu osób z pierwszego rocznika, pięciu dziewcząt i pięciu chłopaków, dziewięcioro obroniło już swoje prace dyplomowe. Powstały świetne słuchowiska, które opowiadają o tym, czego nie widać.
Co trzeba umieć, żeby dobrze reżyserować w radiu?
To najtrudniejszy rodzaj reżyserii, bo mikrofon jest nieubłagany. Nie znosi przesady, demaskuje każde kłamstwo. Zmusza do poszukiwania prawdy. To nasi cudowni aktorzy decydują o pięknie. To jest ich dom. Kocham aktorów. Czasami bez wzajemności, ale bardzo się staram. Na końcu jest tylko aktor i słuchacz. Dlatego do pracy w naszym teatrze zapraszamy najwybitniejszych aktorów. Osobną kwestią jest praca z dźwiękiem i z muzyką.
Co jest główną trudnością?
Reżyser musi od razu usłyszeć tekst, który zrealizuje. Ma do dyspozycji jedną, góra dwie próby. Tu nie ma dochodzenia do efektu przez cztery miesiące. Jest więc w pozycji sapera, który nie może się pomylić. Reżyser odpowiada za wszystko, ale nie może się wysunąć na pierwszy plan. Decyduje jakość tekstu i obsada. To wielka sztuka pozostać w cieniu. W kinie reżyser przysłania scenarzystę, co czasem jest krzywdzące, bo film powstaje najpierw na papierze. W radiu słowo liczy się jak uderzenia serca. Praca nad tekstem trwa tygodniami, aż zyskujemy pewność, że opowiemy coś ważnego. Nad samym słuchowiskiem zwykle pracuje się około 40 godzin. Natomiast praca reżysera nad sobą nigdy się nie kończy.
Dramaturgia radiowa jest w bardzo dobrej formie. Teksty, które dostaję, trzymają mnie przy życiu. Zwłaszcza teraz
Ku czemu ta praca musi zmierzać?
W kadrze filmowym mamy mnóstwo dodatkowych informacji. Przechodzą ludzie, przejeżdżają samochody. W słuchowisku takich „nadinformacji" być nie może, bo to zakłóca odbiór. Jak u nas podjeżdża samochód, to musi być skomentowane, kto nim przyjechał, kto wysiada i po co. Jak pada deszcz, to nie służy to tylko budowaniu nastroju. Musi to mieć wpływ na zdarzenia. Każdy bohater musi mówić innym językiem, ba, mieć odmienny głos, żebyśmy tych bohaterów odróżniali. Nie może być dwóch podobnych. Obsada nie może być zbyt liczna: najlepiej od sześciu do ośmiu osób. Żeby reżyserzy umiejętnie dobierali aktorów, muszą chodzić do teatrów, znać środowisko. Mówię młodym: musicie mieć swoich aktorów, kompozytora, ukochanego realizatora dźwięku.
Robienie spektaklu w 40 godzin - to nie za krótko?
Za krótko? To kwestia profesjonalizmu. Ja pracuję szybciej od brazylijskiej telewizji Globo. Reżyser musi być perfekcyjnie przygotowany do pracy. Aktorzy czytają wcześniej tekst, ale zawsze zadają pytania. Pytania, na które trzeba odpowiedzieć.
Ile kosztuje spektakl?
Chce pan poznać wszystkie nasze tajemnice? Słuchowisko jest najdroższą formą radiową, ale dajemy sobie radę. Budżety zawsze mogłyby być większe, ale nikt się nie skarży. Nigdy nie słyszałem pytania: za ile?
Format radiowego spektaklu to ledwie 45 minut. I znów: nie za krótko? Spektakle klasyczne musicie nadawać w częściach.
Kiedyś bywały nawet słuchowiska 120-minutowe. Gdy zaczynałem pracę w radiu, nikt nie skracał „Dziadów" czy „Wesela". Mamy jednak wymogi ramówki. Dziennik, wiadomości sportowe oraz reklamy muszą pojawiać się o stałej porze. My potrafimy opowiadać o świecie w takim czasie. Liczy się każda sekunda. To jest wyzwanie dla reżyserów.
Nie przeszkadza to panu?
Współczesny człowiek ma problemy z wygospodarowaniem czasu. Wszyscy są tacy zajęci... To jest okrutne, kiedy mówię piszącym: jeżeli nie umiesz opowiedzieć czegoś w 45 minut, to nie umiesz w ogóle opowiadać. Tu trwa walka o każdy oddech. Muszą opowiadać w 45 minut i bez przekleństw. Młodzi reżyserzy mówią, że polszczyzna współczesna wygląda inaczej. Ale dopóki ja tu jestem, wulgaryzmy się nie pojawią. Jesteśmy też ostatnim miejscem, gdzie używa się wołacza, nie ma problemów ze stopniowaniem przymiotników i z prawidłową odmianą liczebników. Dbamy o polski akcent. Jesteśmy strażnikami naszego języka, i tak będzie zawsze.
Pytanie o zmiany w technologii robienia słuchowisk od lat 70., kiedy pan zaczynał pracę w radiu. Starsze pokolenia pamiętają film „Skarb", w którym Adolf Dymsza pomysłowo produkował efekty dźwiękowe w radiowym studiu.
Dziś mamy bibliotekę efektów. Podstawowe odgłosy tworzą sami aktorzy, tak jak kiedyś. Pamiętam, jak Bronisław Pawlik uparł się, że będzie naprawdę kopał. Znaleźliśmy mu szpadel, znieśliśmy do studia piach i pan Broneczek miał satysfakcję. Ale bardziej skomplikowane odgłosy znajduje dziś w komputerze realizator dźwięku. Mamy po kilka tysięcy wersji dziecięcego płaczu czy szczekania psa. I mamy wspaniałych realizatorów. Klasykiem i mistrzem jest Andrzej Brzoska, ale są też wspaniali młodzi: Agnieszka Szczepańczyk, Maciej Kubera, Paweł Szaliński. Oni są tym dla radia, czym operator dla filmu. Wszystko musi być zrozumiale, słyszalne i precyzyjnie artykułowane.
Wasze spektakle często są uzasadniane rocznicami czy uczczeniem kogoś. Nie kryje się w tym pułapka doraźności, robienia tematu na siłę, lukru?
Są takie daty i rocznice, których nam pominąć nie wolno: Katyń, stan wojenny, ale i rocznica śmierci Baczyńskiego, Jamesa Joyce'a czy Stanisława Lema. Teatr Polskiego Radia pełni również funkcję edukacyjną. My pamiętamy o tym, co najważniejsze. Pomagamy ludziom pewne rzeczy zrozumieć. Pod warunkiem, że mamy dobre teksty. A mamy. Muszą być intrygujący bohaterowie i ciekawie opowiedziana historia. Nie załatwiamy żadnego tematu w sposób zdawkowy, błahy. To dotyczy także teatru dla dzieci.
Im też chce pan pokazać historię?
Nawiązaliśmy współpracę z Polską Fundacją Narodową. Dzięki niej powstał cykl „Dzieci bliżej historii". One potrzebują nie tylko bajek. Opowiadamy im np. o Marii Skłodowskiej-Curie, o Ignacym Łukasiewiczu, twórcy lampy naftowej, o Witoldzie Pileckim, o Janie Rodowiczu „Anodzie", powstaniu warszawskim czy o Grobie Nieznanego Żołnierza.
Ależ one są wychowane w świecie seriali Netfliksa i gier wideo. Taki świat może im się wydać archaiczny.
Nie buntuję się przeciw temu nowemu światu. Mówię dzieciom, że istnieje też świat inny, gdzie mówi się pięknie po polsku, gdzie nikt nie pędzi, nie epatuje wulgarnością i przemocą. O godzinie 21 w sobotę są setki ofert. Ale można zgasić światło i się wsłuchać - tak naprawdę w siebie.
I ilu ludzi ulega tej ofercie?
Mamy komu opowiadać o życiu i świecie. W pandemii trafialiśmy z naszymi opowieściami do ludzi zamkniętych w domach, nieśliśmy im otuchę, mówiliśmy, że damy sobie radę, że wytrwamy.
Covid wiele zmienił w państwa pracy?
Obowiązują surowe zasady epidemiczne, ale cały czas nagrywamy. W studiu może przebywać najwyżej dwójka aktorów. Ustawiamy pomiędzy nimi ochronne bariery. Wszystko po to, by byli bezpieczni.
A jak w jednej scenie występuje więcej osób?
Wymaga to specjalnych technik montażu, ale nasi reżyserzy i realizatorzy szybko nauczyli się pracować w nowych warunkach. Poza tym aktorzy, choć stwarza to dodatkowe trudności i wydłuża pracę, potrafią rozmawiać, nie widząc partnera. W naszych studiach nikt się zaraził. A mamy za sobą już 300 dni pracy z takimi ograniczeniami.
Co pan planuje na 2021 rok?
W repertuarze znajdują się utwory patronów 2021 roku: Stanisława Lema, Tadeusza Różewicza, Krzysztofa K. Baczyńskiego i Cypriana K. Norwida. Zrealizujemy „Szpital przemienienia" i „Solaris". Przypominamy „Bal w operze" Juliana Tuwima, którego reżyserii podjął się Waldemar Modestowicz, „Proces o cień osła" Friedricha Dürrenmatta, który na stulecie jego urodzin zrealizowała Anna Wieczur-Bluszcz. Janusz Zaorski przygotuje spektakl „Molo" według scenariusza Filipa Bajona. Jarosław Tumidajski - adaptację „Brzeziny" Jarosława Iwaszkiewicza. Ja zrobię „Popiół i diament". Odnaleźliśmy jedyny radiowy scenariusz Zygmunta Hübnera. Przypomnimy także utwory Henryka Ibsena i Czesława Miłosza. Repertuar mamy zaplanowany do końca czerwca.
Repertuar trochę kontra czasom.
Próbujemy sprostać wyzwaniom współczesności i jestem przekonany, że nam się to udaje. Teatr Polskiego Radia istnieje 96 lat i będzie istniał kolejne 100. Wierzę, że takie miejsce na mapie świata musi istnieć. Młodym reżyserom mówię: waszym zadaniem jest po prostu opowiadanie historii, która musi mieć początek, środek i koniec. W tej kolejności.
Choć zdarzają się scenariusze bardzo nowoczesne, choćby „Szczegółowa teoria życia i umierania" Michała Zdunika o Janie Żabińskim, dyrektorze warszawskiego zoo pomagającym Żydom. To nie jest ani realistyczne, ani łatwe.
Nie boimy się poszukiwań formalnych i eksperymentów. Kiedy realizujemy dzieła Schaeffera czy Joyce'a, nie obawiamy się eksperymentować. Wierzymy w otwartość naszych słuchaczy.
Można gdzieś znaleźć spektakle sprzed roku, dwóch?
Tak, na stronie Polskiego Radia. Jest też specjalna strona Radiobook, z nagraniami archiwalnymi. Tworzymy również Muzeum Teatru Polskiego Radia. Będzie się nazywało: Muzeum Głosów i Słów. Swoją siedzibę znajdzie w Baranowie Sandomierskim.
Dlaczego tam?
Marek Mazur, burmistrz Baranowa Sandomierskiego, zaprosił nas do siebie, a my to zaproszenie przyjęliśmy z entuzjazmem. Jest tam cudowny pałac i park, obok domek dawnego zarządcy majątku. To tam będzie nasze muzeum. Znajdzie się w nim sala powieści radiowych: „Matysiakowie" i „W Jezioranach". Odtworzymy radiowe studio, gdzie dzieci i młodzież będą mogli nagrywać słuchowiska. Będą ławeczki z glosami Aleksandry Śląskiej, Jana Świderskiego, Gustawa Holoubka, Zbigniewa Zapasiewicza, Grażyny Barszczewskiej czy Magdaleny Zawadzkiej.
Nie boimy się poszukiwań formalnych i eksperymentów. Kiedy realizujemy dzieła Schaeffera czy Joyce'a, nie obawiamy się eksperymentować. Wierzymy w otwartość naszych słuchaczy
Teatr radiowy to polski fenomen?
Ma go większość krajów. Mamy bliskie kontakty z teatrem niemieckim, włoskim. Teatr BBC był gościem na naszym festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, a zmarły ostatnio John Tydeman reżyserował u nas Szekspira. Anglicy robią nawet więcej spektakli niż my. Prawdziwą potęgą są Skandynawowie i Francuzi. To oni wygrywają ostatnio międzynarodowe festiwale: Prix Italia we Włoszech i Prix Europa w Berlinie. Są dla nas ważną inspiracją.
Polska nie wygrywa festiwali?
Ostatni raz Prix Italia wygrał utwór Andrzeja Mularczyka w mojej reżyserii - „Cyrk odjechał, lwy pozostały". Andrzej Mularczyk to jeden z najwybitniejszych autorów piszących dla radia. Ma na swoim koncie 80 utworów. Rok wcześniej startowałem z jego innym słuchowiskiem - „Solo na trąbkę". Muzykę skomponował Edward Pałłasz. Znalazł się na liście trzech najlepszych słuchowisk, ale nie wygrał. Przewodniczącym jury był Niemiec, a w tej historii handlu organami złowrogą rolę odgrywał niemiecki milioner... Za to „Cyrk odjechał..." dotyczył wyjazdu z Polski Armii Czerwonej. Jeden z oficerów tej armii chce zostać w Polsce i dezerteruje. Zostają też lwy z cyrku prowadzonego w sowieckiej bazie. Za to słuchowisko otrzymaliśmy w roku 1996 główny laur. Nagrodę na festiwalu Prix Europa w Berlinie zdobyło w 2013 r. słuchowisko pt. „Andy", którego autorem i reżyserem był Krzysztof Czeczot.
Nie boi się pan końca radia?
Równie dobrze może mnie pan pytać o koniec świata. Radio to słowa. Słowa to ludzie. Teatr używa słów dla dobra ludzi. Będzie istniał zawsze.
Nasza praca służy spotkaniu pokoleń. Młody aktor przychodzi tu po szkole, bo reżyser go zaprosił, i gra - przykładowo - z Krzysztofem Gosztyłą. Zapamięta tę chwilę do końca życia. Krzysztof Gosztyła to przecież mistrz nad mistrzami. A my mamy to szczęście, że nam nikt nie odmawia. Aktorzy wiedzą, że u nas nie ma złych utworów. Ostatnio, w trudnym czasie pandemii spotkało nas wiele życzliwości ze strony środowiska aktorskiego. Aktorzy wiedzą, że jesteśmy dla nich. Radio to gra wyobraźni twórców i słuchaczy. Fascynująca gra.
Ma pan ulubione słuchowisko z ostatnich lat?
„Mity greckie" - kilku reżyserów miało za zadanie opowiedzenie mitu, ale umieszczenie go w XXI wieku. Marty Rebzdy „Chaja i Chaim - opowieść o dwóch liściach" w reżyserii Waldemara Modestowicza - z nagrodzonym za debiut Jędrzejem Hycnarem. Wzruszyło mnie słuchowisko młodej reżyserki Marii Marcinkiewicz-Górnej według „Mirabelki" Cezarego Harasimowicza. Głównym bohaterem tej historii jest drzewo rosnące na podwórku, na warszawskiej Woli. Zaczyna się od scen pełnych szczęścia, potem okazuje się, że podwórko jest częścią getta. Warszawa zostaje zburzona, a drzewo trwa. Ciągle lubię słuchać, jak pięknie mówią do mnie mądrzy i utalentowani ludzie.
A coś z pana własnych produkcji?
Lubię „Nieporozumienie" Alberta Camusa. Kocham tego autora, także jako myśliciela. Ten utwór nigdy nie był realizowany w Polsce. Syn wraca po latach do miasta, w którym się urodził. Zatrzymuje się w hotelu prowadzonym przez matkę i swoją siostrę. One go nie rozpoznają. W tej sztuce Camus wyrażał swój sprzeciw wobec nazizmu i kolaboracji z Niemcami. Aktorzy byli wstrząśnięci tekstem. Na emisję czeka słuchowisko „Dekalog". Na każde przykazanie młodzi reżyserzy mieli cztery i pół minuty. Więc zmieścili się w 45 minutach, a ponieważ teksty powstawały pod koniec ubiegłego roku, udało im się uchwycić ten niezwykły dla nas wszystkich czas pandemii. Mamy świadomość, że rok, który właśnie się rozpoczął, będzie równie trudny jak miniony. Zrobimy wszystko, by sprostać wyzwaniom i dać ludziom trochę radości oraz mądrej zadumy.
***
Janusz Kukuła - reżyser radiowy, poeta, scenarzysta, dyrektor i główny reżyser Teatru Polskiego Radia w latach 1992-2006 i od 2009 r.