„Wspólny pokój” Konrada Hetela w reż. Radka Stępnia w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Adam Karol Drozdowski, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Zaskoczył mnie miło Wspólny pokój Radosława Stępnia i Konrada Hetela z gdańskiego Wybrzeża, i to w dwójnasób. W ogóle muszę się przyznać, że każdorazowo, kiedy trafiam na spektakle Stępnia, w pierwszym odruchu reaguję zaskoczeniem, że to taki realistyczny i psychologiczny teatr. Nie podlany awangardowymi kompleksami rzetelny teatr dramatyczny, hołdujący narracji. Widocznie tak przywykłem, że kolejne po „ojcobójcach” fale „młodszych i zdolniejszych” reżyserów młodego pokolenia kontynuują postdramatyczne i krytyczne peregrynacje, aż zacząłem spodziewać się po nich tego typu form automatycznie. Tymczasem przecież zwrot ku narracji, którego lata temu nie udało się przeprowadzić, choć Jacek Głomb sformułował nawet jego manifest, wydarzył się sam; stają mi tu przed oczami miłe wspomnienia prac choćby Miry Mańki czy Tomasza Fryzła. Ale Stępień w rzeczach, które widziałem, realistyczną formułę traktuje wyjątkowo kanonicznie, czy aż: konserwatywnie. Nieoczywista to droga, zwłaszcza w kontekście deklarowanej przez niego fascynacji Grotowskim, terminowania w Gardzienicach i asystowania Lupie. Realizacji takich, jak na przykład jego opolska Kotka na gorącym blaszanym dachu z roku 2023 szukałbym pamięcią może w repertuarach Sceny przy Wierzbowej warszawskiego Narodowego w początkach dyrektury Englerta. Wspólny pokój też mieściłby się w podobnej kategorii – ale tu pojawia się różnica, która jest moim zaskoczeniem drugim.
Rzecz rozgrywa się w powojennym Gdańsku, zimą 1945 r. Całe Śródmieście leży w gruzach, jeszcze nieuprzątnięte są trupy ofiar wojny, a już zewsząd zjeżdżają nowi osadnicy, szukający schronienia w przetrwałych kamienicach Wrzeszcza; wojenna tułaczka, nawet jeśli ma szansę się nareszcie zakończyć, to w biedzie, głodzie i przy widmie zarazy. Zanim powstają sprawne polskie struktury przydziału mieszkań, na desperacji przybyszów zarabiają obrotni żołnierze Armii Czerwonej, za łapówkę wskazując adresy, jakie przyjdą im do głowy. Pod jednym z nich spotykają się więc i muszą nauczyć współegzystować bohaterowie dramatu, wszyscy oszukani w identyczny sposób: chłopak ze Lwowa po latach odbywania pracy przymusowej, wraz z dziadkiem, pokrywającym osobistą traumę przywiązaniem do nazistowskiej ideologii; dziewczyna pochodzenia żydowskiego, która po latach ukrywania się za murami klasztoru odkrywa, co przyniósł Holocaust i musi odnaleźć się w tej tragicznej rzeczywistości; rzekoma szlachcianka, repatriantka z Wilna, chroniąca swoją mroczną zapewne przeszłość; wreszcie – lokalny cwaniak, który knajackim urokiem zasłania własne oszustwa i brutalność, jakie dają mu przetrwać trudne czasy. Niespodzianie opiekę nad tą ludzką zbieraniną obejmuje polski urzędnik, mający za sobą doświadczenie walki po niechlubnej ze stron i dezercji. Idą święta, pierwsza Wigilia w nieokupowanej Polsce. Łatwo się domyślić, że nie będzie to wieczór przyjemnej atmosfery.
Pomijam tu fabularne szczegóły, żeby nie spoilować za dużo – raz, że mięsem tego spektaklu są relacje między postaciami, zmieniające się wraz z okolicznościami międzyludzkie dynamiki, umiejętnie rozgrywane przez dobraną co prawda po warunkach, ale świetnie prowadzącą swoje role obsadę. Dwa – że mógłbym mieć uwagi odnośnie dramaturgii tego scenariusza, gdzie proporcjonalnie znacznie większy nacisk położony jest na ekspozycję, niż jej fabularne rozwinięcie i puentę. Po części to rozumiem: fundamentalna we Wspólnym pokoju jest zwłaszcza konstrukcja świata, wiarygodne i ugruntowane przedstawienie tużpowojennej rzeczywistości i zbudowanie – u widzów również – poczucia nadziei, że pojawia się nareszcie jakaś perspektywa na życie jeśli nie lepsze, to przynajmniej normalniejsze. A, jak wiadomo, im nadzieje większe, tym bardziej nagłe jest rozczarowanie, i tę nagłość finał oddaje aż nazbyt dobrze. Ale to, co dla mnie w gdańskim spektaklu najważniejsze – i przyjemnie zaskakujące właśnie – to pozwalająca uniknąć plakatowości niejednoznaczność postaw bohaterów. Konflikt nie dzieje się tu na osi: bohaterski Polak – zły nazista; ani nawet Polak patriota – kolaborant, a od dawna takimi łatwymi opozycjami chętnie się teatr karmił, zwłaszcza ten posiłkujący się najnowszą historią; w ostatniej dekadzie zdaje mi się, że coraz chętniej. Tu przy wigilijnym stole zasiadają sami Polacy: ktoś ma żydowskie korzenie, a ktoś antysemickie poglądy, ktoś kolaborował, a ktoś dezerterował. Nikt z nich nie ma za sobą bohaterskiej karty, wszyscy wojnę przeżyli, podejmując decyzje niewygodne, ale pozwalające im uniknąć męczeństwa; żadne wobec tego nie powinno mieć prawa, by oceniać pozostałych. Na dodatek teraz to oni, a nie ci polegli bohatersko w walkach lub anonimowo pod gruzami, będą budować nową Polskę.
Pytanie, jakie stawiają Stępień z Hetelem jest więc takie: czy po doświadczeniach historycznych, narodowych traum, mamy w ogóle szansę się dogadać? Wobec polaryzacji, jaka pogłębiła się w ostatnich latach na płaszczyznach światopoglądowych i politycznych, po mnożących się artystycznych narracjach jasno opowiadających się po którejś stronie społecznego konfliktu, po okresie przenikania na sceny języka ulicznych protestów, mam przekonanie, że takie pytanie należy zadawać jak najczęściej, tak długo, aż na nowo nauczymy się dialogu zamiast wymiany naprzemiennych monologów – tak na scenach, jak w debacie publicznej. I widzę, że trend nieoceniającego przedstawiania bohaterów o niejednoznacznych postawach coraz szersze zatacza kręgi, coraz odważniej zawodowy teatr sięga po problemy pogranicz, które dotąd najczęściej królowały w pracy offu. I o ile konflikty związane z historią tzw. Ziem Odzyskanych i Utraconych są oczywiste – nie bez powodu choćby od tylu dekad sejneński Ośrodek Pogranicze stara się odbudowywać porozumienie między zamieszkującymi te tereny Polakami, Białorusinami, Ukraińcami, Litwinami, i innymi, którym małe ojczyzny przedzielono z nagła demarkacyjnymi liniami – o tyle teatr szerzej dziś zaczyna zauważać, że te same problemy mogą pojawiać się wzdłuż innych zgoła granic.
By przywołać tylko przykłady z ostatnich miesięcy, umiejętnie podnoszą ten temat w łódzkim Powszechnym Biedermannowie, stawiający w centrum uwagi tragedię polskich fabrykantów narodowości niemieckiej, którym przebieg drugiej wojny światowej odebrał jakąkolwiek przynależność – na pewno więcej pisze o tym Eryk Maciejowski w swojej recenzji w nim tej transzy Konkursowych tekstów. Podobnych odcieni szarości szukają Hubert Sulima z Jędrzejem Piaskowskim w legnickich Chłopkach, do ludowej historii polskich kobiet dopisując gorzkie, choć komediowe postscriptum, zgodnie z którym jeżeli przez pokolenia doświadczało się jedynie przemocy i upokorzenia, to mimo emancypacji trudno tych postaw nie reprodukować. Znacząca jest w ich spektaklu konfrontacja młodej Ukrainki z diaspory po 2022 r. z wiekową Polką ocalałą z rzezi wołyńskiej; ze wszystkich bohaterek spektaklu tylko one dwie rozumieją, że dziś opieranie wzajemnych zarzutów, wyobrażeń i oczekiwań na historycznych zaszłościach jest absurdalne. Wobec wcześniej zarysowanych tematów opowieść o Wołyniu, Banderze i niejednoznaczności historii przemocy trafia celnie: skoro Ukraińcy mordowali Polaków, ale Polacy robili z Ukraińców niewolników, to czego dziś od siebie mamy oczekiwać. Przeprosin? Jeśli tak – to kto kogo pierwszy? Decydujmy się szybko, bo poważniejsze problemy mamy na horyzoncie. W tym widzę zwycięstwo Piaskowskiego – że podejmując temat głęboko polityczny, postawił na humanizm, a nie eseistykę. W tym też, obok dobrego rzemiosła, upatruję szczególnej wartości podejścia Stępnia do realistycznej formuły teatru: pozwala mu ona konfrontować z widzem skrajne niekiedy postawy, ale nie dawać w odautorskim komentarzu gotowych rozwiązań etycznych problemów.
I co prawda nie daje Wspólny pokój wielkich nadziei na nagłą narodową zgodę, gdy kraj budowano na chwiejnych co najmniej fundamentach, ale też nie odbiera jej kategorycznie: może jeśli uznamy własne uwikłanie w niejednoznaczność, pierwszy krok zostanie poczyniony. Czego sobie i teatrowi życzę.