EN

22.12.2022, 15:13 Wersja do druku

Irena Jun i jej Mickiewicz. Aktor staje się tym, o czym mówi

Z Ireną Jun rozmawia Anita Nowak.

Nigdy nie zapomnę czerwcowej nocy nad ogromnym jeziorem w Wenecji koło Żnina, choć od tamtej pory minęło kilka dekad. Irena Jun była otoczona grupą bydgoskich studentów, z którymi prowadziła tam weekendowe warsztaty poetyckie, a po zmierzchu na pomoście recytowała ballady Mickiewicza. Niezwykłe wrażenie wywarła w tej scenerii zwłaszcza „Świtezianką”. Księżyc odbijał się w jeziorze.

Byłam wówczas młodą dziennikarką piszącą z tego spotkania reportaż dla Ilustrowanego Kuriera Polskiego. Przeżycia z tamtej nocy do tej pory mam w pamięci. Nie wiedziałam jeszcze, że z czasem ta charyzmatyczna aktorka zostanie okrzyknięta królową monodramu i, jak się okaże, swym mistrzowskim interpretowaniem Mickiewicza zachwycać będzie także publiczność wielu innych krajów. Także pozaeuropejskich.

Dziś na pytanie dlaczego poezja Mickiewicza tak doskonale przystaje właśnie do monodramu i kiedy to odkryła, Irena Jun wyznaje, że jej miłość do Mickiewicza rozpoczęła się od razu po szkole. Była już wówczas po spotkaniach z wieloma poetami tej miary co Halina Poświatowska, Wisława Szymborska, Tadeusz Nowak, Jerzy Harasimowicz, Zbigniew Herbert, Miron Białoszewski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Bolesław Leśmian czy Kazimiera Iłłakowiczówna, którzy zapraszali ją do udziału w swoich wieczorach literackich. Tak więc już jako bardzo młoda dziewczyna była w kręgach krakowskich znana z doskonałej interpretacji poezji. Nie były to może wówczas jeszcze monodramy, ale monologi poetyckie, inspirujące do przemyśleń, przypominające danych poetów, a także, co istotne, przenoszące poezję do teatru. I to stało dla młodej aktorki swego rodzaju manią. Uzależnieniem. 

- W krakowskiej szkole - wspomina Irena Jun - spotkałam wybitnego nauczyciela, Władysława Woźnika, dziś już trochę niesłusznie zapominanego, bo był aktorem wspaniale recytującym, zajmującym się szczególnie interpretacją utworów Mickiewicza, i to nie tyle z punktu widzenia filologicznego, co właśnie aktorskiego. Cudownie potrafił przekazać tajemnice rytmu wiersza, był absolutnym jego wyznawcą oraz wniosków, które i dla aktora, i dla słuchacza mogą z tego wynikać. Dzięki niemu w szkole spotkałam się z poezją Mickiewicza w najlepszym z możliwych wydań. I nagle się okazało, choć nie umiem przytoczyć żadnych szczegółów tego objawienia, że bez tego wieszcza w owej formie nie da się już funkcjonować. W pewnym momencie uznałam, że nie mogę nie mówić, bo nie chcę powiedzieć grać, Mickiewicza. 

Cudownie się stało, że zajmując się poezją już bardzo poważnie, pozyskałam sobie również wyznawców wśród organizatorów rozmaitych konkursów recytatorskich, w efekcie czego byłam zapraszana do licznych gremiów jurorskich czy też prowadzenia zajęć z młodzieżą. I nagle poczułam, że ja chcę tym Mickiewiczem mówić, i że ja będę tego szukała w takim działaniu, które zastępuje czytanie, gdzie aktor staje się tym, o czym mówi. Ale nie chodzi tu o jakieś patetyczne granie od kulisy do kulisy, czy pokazywanie widzowi jakie to jest stare, a jakie jare. Bo tu potrzeba dużej świadomości tego, do czego się wchodzi. A więc weszłam do Mickiewicza. „Pana Tadeusza” nie śmiałam jeszcze tknąć, zaczęłam od „Ballad i romansów”. Pamiętam, że Estrada Warszawska prowadziła wówczas cykl koncertów w Parku Łazienkowskim, gdzie pianista grał Chopina, a aktor recytował poezję. Ja byłam tam bardzo dobrze słuchana. Całość podzieliłam na fragmenty. Na pierwszym spotkaniu były „Lilie”, potem kolejne. Wydawało mi się, że ja tymi postaciami żyję. Współpracowałam też wówczas, z czego jestem bardzo dumna, z Muzeum Literatury im. Mickiewicza w Warszawie, z nieodżałowanym Januszem Pieniążkiem i moją przyjaciółką, która kierowała działem oświaty, Jolantą Pol. Tam była wówczas Sala Pana Tadeusza i tam właśnie odbyła się premiera tego poematu. Wyboru fragmentów dokonałam wówczas pod kątem młodzieży szkolnej. Tekstu było zdecydowanie mniej, niż potem; całość trwała troszkę więcej niż godzinę. 

Po studiach u Władysława Woźnika i moich własnych przymiarkach do tekstu „Pana Tadeusza”, czuję się odpowiedzialna za treść monodramu. Bo granie graniem, ale ja oprowadzam po tym wierszu, po jego rytmie, po tym jak on zgadza się z metaforą, po tym jak ja ją czuję i dostrajam do rytmu. Oczywiście młodzież nie zawsze była w stanie przez cały czas koncentrować się na odbiorze. To był okres, kiedy na rynek wchodziły buty na rzepy i nieraz podczas, gdy ja tu na scenie szaleję w interpretacji, z sali dobiega do moich uszu trzask odpinanych pasków przy sandałach. Ale młodzież ma prawo na chwilę wyłączyć się ze słuchania. Bo w tym ich zachowaniu nie było przecież żadnego skandalu czy przekroczenia granic w stosunku do aktora. Dlatego obecność młodzieży na widowni sprawiała mi przyjemność, absolutnie nie czułam się skazana na kontakt z nimi. 

fot. mat. DDK Węglin

Ale potem była też inna publiczność...

- Pamiętam, jak pojechałam z „Panem Tadeuszem” do Lidy, czy zaproszona przez Muzeum Literatury na tournée po Australii, gdzie spotkałam się jeszcze z tą falą emigracji Polaków, wśród której byli już ludzie starsi i zupełnie starzy. I np. podczas Koncertu Jankiela na widowni zaczynali razem ze mną recytować. Oczywiście nie było w tym nic nietaktownego. To był odruch, tak, jak usta, które same układają się do modlitwy. I zrozumiałam wówczas, że „Pan Tadeusz” jest bagażem, który ludzie w sercu zabierają z sobą w każdą, nawet najdalszą podróż. Rozumiałam, że spora część tej publiczności z pewnością nigdy już Polski nie odwiedzi. A ten Mickiewicz jest kimś, kto przeze mnie łączy ich z ojczyzną. I sprawiało mi to wielką radość.

Od czego zależał wybór określonych fragmentów, składających się na ten cały ostateczny już spektakl „Pana Tadeusza”?

- Oczywiście to brzmi bardzo obrazoburczo pozwalać sobie na skróty tak wielkiego poety. Ale to było nieodzowne. Chodziło jednak i o to, by opowieść maksymalnie umożliwiała widzowi zorientowanie się w przebiegu akcji. Wspaniałe są tu też portrety, w które wchodzisz. I to tak kobiet, jak i mężczyzn. Barwne, cudownie aktorskie. Niezwykłe historie są również opowiadane; takie, co od początku wie się, że choć dotyczą czasów dawnych, są bardzo interesujące i wciągną widza w ich akcję. 

Zdarzyło mi się trzykrotnie reżyserować „Pana Tadeusza” i czterokrotnie „Ballady”. 

Przy której inscenizacji praca okazała się najciekawsza?

- Myślę, że najważniejszym teatrem, w którym zdarzyło mi się reżyserować był Teatr Współczesny w Szczecinie, u Anny Augustynowicz, której bardzo wiele zawdzięczam. Będąc licealistką słyszała mój monodram, jako jedna z laureatek konkursu recytatorskiego, w którym wówczas uczestniczyła, nie tylko zyskała moją przyjaźń, taką z prawdziwego zdarzenia, to jeszcze na dokładkę Anna potem zaprosiła mnie do mojej pierwszej reżyserii, którą były „Ballady i romanse” w Szczecinie. Spektakl bardzo się podobał i niezwykle interesująco ożyły postaci z „Ballad”. Aktorzy byli zadowoleni, lubiła to publiczność i nie należy brać poprawki na to, że była to publiczność lekturowa. Publiczność to jest publiczność, więc jeśli się nie nudzi, to jest najważniejsze. 

Myślę, że dobrym sposobem na przybliżanie „Pana Tadeusza” młodzieży, okazał się manewr z rapowaniem w inscenizacji Teatru Współczesnego w Szczecinie, i inne podobnego typu próby pozyskania młodego widza, który będzie się na przedstawieniu dobrze bawił, bo rozpozna tam swoje mody, zachowania czy emocje. Myślę, że te emocje są bardzo serdecznie przez Mickiewicza napisane w stosunku do języka, w stosunku do narodowych mitów, naszych uczuć, naszego poczucia humoru, naszego rozumienia metafory. Absolutnie i wciąż wierzę w ten tekst. Ucząc w warszawskiej Akademii Teatralnej studentów interpretacji wiersza, też przygotowywałam z nimi właśnie „Pana Tadeusza”. Podobnie zresztą jak Zofia Kucówna, która również  uczyła tego przedmiotu.

Wróćmy jeszcze na chwilę do wyboru treści do monodramu  „Pana Tadeusza”…

- Są fragmenty ksiąg, postaci, które w swoim monodramie ze względów czasowych zmuszona byłam pominąć. Zagranie całości zajęłoby co najmniej ze dwa dni. Stąd niektórych, nawet bardzo istotnych fragmentów nie mogłam rozwinąć. Z tego powodu spotkałam się z zarzutami, słusznymi zresztą, ale już nic na to nie poradzę, bo scenariusz jakoś sam mi się zamknął; skomponował w jednolitą całość i uszczelnił. Bo w momencie, kiedy bardzo angażuję widza jako Telimena czy Zosia, to wydaje mi się, że nie mogę tą samą osobą nagle wejść w dramat Jacka Soplicy. Takie mam wątpliwości i dlatego w moim spektaklu nie ma „Spowiedzi”, i dlatego też nie ma „Polowania”, ani historii Domejki i Doweyki. Nawet tak ważna część opowieści jak „Zajazd” jest potraktowany bardzo fragmentarycznie. Rozumiem, że widzom może tego zabraknąć, ale biorę to na swoje sumienie.

Dziękuję za rozmowę. 

Źródło:

Materiał nadesłany

Autor:

Anita Nowak