Kiedy byłam w liceum chodziłam na wszystkie próby „Dziadów” Dejmka, jakoś tam wciskałam się w tłum. To było dla mnie bardzo ważne. Miałam wtedy wrażenie, że temperatura odbioru tego przedstawienia i tego, jak ono emanowało ze sceny w jakimś sensie była równa gorączce z jaką pisał Mickiewicz. To było zdarzenie samo w sobie niezwykle romantyczne. Z Joanną Szczepkowską rozmawia Anita Nowak.
Dlaczego poezja Mickiewicza jest tak wdzięcznym materiałem na monodram?
- To w żadnym wypadku nie ma konstrukcji monodramu. Jeżeli w jakiś sposób to można określić, to raczej jako wieczór z balladami. Użyła pani też określenia „wdzięczny materiał”. Otóż ja podchodzę do tego z pełną świadomością, że nie jest to „wdzięczny materiał”. Ten język, te bardzo długie frazy, to w tej chwili już zamierzchłość. Dla młodych ludzi właściwie nie do strawienia. Natomiast ja akurat mam całą swoją historię od dzieciństwa związaną z Mickiewiczem. Mój ojciec, który był aktorem, uczył się, a być może recytował dla przyjemności, kiedy ja miałam ze trzy lata, „Panią Twardowską”. Stąd, jako zupełnie maleńkie dziecko znałam całą tę balladę na pamięć. I bardzo wcześnie odczuwałam też potrzebę poznawania jego innych wierszy. Zetknęłam się więc z Mickiewiczem zanim nawet zaczęłam czytać. Można powiedzieć, że mam to w krwiobiegu.
Potem już w liceum zaczęłam poważniej już interesować się epoką romantyzmu; co mnie troszkę oddalało od moich rówieśników, którzy czytali Márqueza, kiedy ja czytałam romantyków, więc proszę sobie wyobrazić jaki to był stopień samotności. Tyle, że zawsze sprzeciwiałam się podchodzeniu do Mickiewicza w sposób modlitewny, recytatorski i ze świadomością pojęcia „wieszcz”. I w pewnym momencie postanowiłam, nie wiem dlaczego, może dla takich własnych wprawek, uczyć się go na pamięć. W liceum znałam już „Świteź”. Zwłaszcza pierwsza jej część tak mnie zachwyciła. Opis tego jeziora nocą. I potem zaczęłam uczyć się kolejnych ballad, bo wpadłam na pomysł, żeby podchodzić w nich zupełnie od recytowania, ale żeby je po prostu mówić. I w dodatku, żeby je mówić przy akompaniamencie nie Chopina, jak to zazwyczaj szło w parze, tylko muzyki prasłowiańskiej, czyli tych korzeni, z których w dużej mierze ballady się wywodzą. No i historia jest taka, że po prostu na premierę, która się odbyła w Szczebrzeszynie na Festiwalu Literatury Języka Polskiego nie dojechał muzyk, z którym pracowałam i ja nagle musiałam szybko znaleźć kogoś na zastępstwo, kto się zetknął z takimi instrumentami. Polecono mi nauczyciela z pobliskiego miasteczka. I nie był to nawet nauczyciel muzyki, ale młody człowiek, który amatorsko grał na różnych instrumentach. W takiej zupełnej więc improwizacji odbyła się ta premiera. Potem już parokrotnie zapraszałam go do kolejnych spektakli. Ale on miał jedną wadę, jak się zasłuchał w tekst, to zapominał grać. W związku z tym zrezygnowałam z akompaniamentu w ogóle. Spektakl ewoluował.
Niezmienny pozostawał tylko tekst i interpretacja?
- Zasadą dla mnie jest mówienie, a dokładniej - bajanie, to znaczy, żeby nie recytować, ale opowiadać w kontakcie z ludźmi. Bo są to przecież bardzo barwne historie. Wymyśliłam, że będzie to rodzaj spotkania przy ognisku. Ja siedząc przy ogniu będę mówić, a publiczność będzie uczestniczyć w tym zdarzeniu. I ten pomysł został do dzisiaj. Podjęłam się takiego wyzwania jak mówienie tych ballad w takiej ogniskowej formie do młodzieży szkolnej w Polsce i uważam to za jeden z największych moich sukcesów, bo udało mi się młodzież, zwłaszcza licealną, zaciekawić Mickiewiczem. Istotne jest też to, że właściwie każdy wieczór jest trochę inny. Bo obowiązuje taka zasada, że ja zawsze to mówię tu i teraz, czerpiąc też z tego jacy przychodzą ludzie i jakie są okoliczności.
A co panią w tym Mickiewiczu tak najbardziej urzekło? Czy postaci, czy historie? Czy sam język?
- Chociaż Mickiewicz napisał potem dużo ciekawszych tekstów, to co mnie urzeka w balladach, to to, że one były przecież szokiem dla całego środowiska literackiego. Dzisiaj uważa się, że Mickiewicz jest klasykiem, a on przecież walczył z klasycyzmem. I to, co mnie urzeka, to właśnie pewna dzikość tych ballad. One nie są doskonałe jeśli chodzi o frazę. Często występują tam załamania rytmu, przeróżne nieścisłości, wpisane właśnie w bunt literacki.
A która z ballad jest pani szczególnie bliska? Którą najlepiej się pani opowiada? A którą lubi pani najmniej?
- Na początku nie zdecydowałam się na recytowanie „Lilii”. Uważałam, że to dzisiaj jest już nie do zniesienia. Ale w czasie kolejnych wieczorów mówienia tych ballad publiczność ciągle się o te „Lilie” dopytywała, więc ich się wyuczyłam i muszę przyznać, że one bardzo wartko biegną i lekko ich się słucha, co na początku było dla mnie zdumiewające. Oczywiście jednak najwdzięczniejsza jest „Pani Twardowska”, bo to jedyny pogodny tekst. Cieszę się, kiedy już przychodzi moment na tę balladę. Nie zawsze wszystko mówię w tej samej kolejności. Czasem wchodzę pomiędzy publiczność i proszę o losowanie takich chust, szali i zależnie od tego, która chusta zostaje wylosowana, ja mówię kolejną balladę. Czarna na przykład należy do „Powrotu taty”, kolorowa do „Pani Twardowskiej”, złota do „Rękawiczki”. Trudniej się mówi te ballady, które są dobrze znane, jak np. „Romantyczność”, bo dość często zdarza się, że publiczność, zwłaszcza taka już dojrzalsza, zaczyna półgłosem równolegle ze mną recytować tekst. To bywa peszące. Ale nie mam jakiegoś takiego rankingu Ballad. Odmienna w charakterze jest „Rękawiczka”. Ona ma też zupełnie inne odniesienia literackie, jest swoistym wyłomem w klimacie tych wierszy. Zdaję sobie sprawę, że bardzo trudny w odbiorze jest „Świteź”. Natomiast jego treść jest dziś bardzo przejmująca, bo dotyczy najazdu Rusi i rzeczywiście słucha się tego teraz z wielkim przejęciem.
Czy oprócz tego wieczoru z Mickiewiczem jest Pani jeszcze równie blisko do innych tekstów autora, z którymi miała Pani do czynienia w teatrze?
- Zrobiłam taki spektakl, który się nazywał „Pan Tadeusz i inne obce języki”. Było to bardzo duże wyzwanie. Grali sami młodzi aktorzy z Teatru Syrena i doproszona jeszcze do tego spektaklu młodzież aktorska nie związaną z teatrem etatowo. I to był „Pan Tadeusz” zrobiony bardzo żywiołowo. Dla mnie ciekawa zawodowa przygoda, bo wychodziłam z tego samego założenia - żeby zapomnieć, że pisał to wieszcz, ale żeby opowiadać te wszystkie historie bardzo żywo. Pamiętam też niezwykłe przeżycie podczas próby generalnej z publicznością. Zrobiliśmy ją w szkole dla młodzieży, rezygnując z akcji scenicznej. Zafundowałam taką wprawkę młodym aktorom, że musieli mówić cały tekst przy stole, tak samo żywo, jak mówili grając, ale mając do dyspozycji tylko mowę. Bez ruchu i tej całej akcji. Wypadło bardzo ciekawie.
A grała Pani którąś z postaci w mickiewiczowskiej inscenizacji?
- Grałam Zosię w „Dziadach” reżyserowanych przez Jerzego Kreczmara. Bardzo to przeżywałam, bo była to jedna z moich pierwszych ról na scenie. Starałam związać tę postać z ruchem, troszkę ją odtańczyłam. Tymczasem rola ta została uwieczniona na jedynej fotografii zupełnie inaczej, niż ją sobie wymyśliłam ani w kostiumie, w którym grałam. W spektaklu była taka chwila, którą sobie wyobraził reżyser, że Zosia przejeżdża przez scenę na takim wózeczku wołając „taś, taś baranku” i to w takim kiczowatym, jarmarcznym kostiumie. I to właśnie zostało uwiecznione na fotografii, która pojawia się często w powiązaniu z moim nazwiskiem. Jakby odnosiło się to do mojej roli, tymczasem ja grałam w dość współczesnym kostiumie. Specjalnie prosiłam, żeby mieć takie bardzo wąskie rękawy, które uwidoczniałyby gesty, ruch ciała. Czyli absolutna odwrotność tej nieszczęsnej fotografii, która stała się wizualnym symbolem mojej roli.
Ale z „Dziadami” wiąże się w mojej pamięci inne, niezwykłe przeżycie. Kiedy byłam w liceum chodziłam na wszystkie próby „Dziadów” Dejmka, jakoś tam wciskałam się w tłum. To było dla mnie bardzo ważne. Miałam wtedy wrażenie, że temperatura odbioru tego przedstawienia i tego, jak ono emanowało ze sceny w jakimś sensie była równa gorączce z jaką pisał Mickiewicz. To było zdarzenie samo w sobie niezwykle romantyczne. Ludzie oglądali ten spektakl w ogromnym, romantycznym uniesieniu. Chociaż siedzieli wydawało się, że się w tych fotelach unoszą. No i później szli tłumnie pod pomnik Mickiewicza i to poskutkowało pierwszymi protestami, które mogłam w życiu zobaczyć jako nastolatka. Tak więc wtedy Mickiewicz i jego poezja pozwoliła mi doświadczyć realnie czym jest ładunek romantyzmu i jak się przenosi na współczesność.
Dziękuję za rozmowę.