„Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk w reż. Michała Zadary w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Jacek Cieślak w „Rzeczpospolitej”.
Olga Tokarczuk szczerze, choć ryzykownie, powiedziała dla kogo nie jest literatura. Ale czy uda jej się zdefiniować dla kogo i o czym jest adaptacja sceniczna „Ksiąg Jakubowych” Barbary Wysockiej i Michała Zadary w Teatrze Narodowym, gdy – osobiście odradzam! - kiedyś może ten spektakl obejrzy?
Michał Zadara zapowiadał przedstawienie, którego tematem są „Narodowość, religia, kostium” oraz różne polskie tradycje, bo różnych mamy przodków. Cytuję: jedni Jakuba Franka i Zofię Szymanowską, a inni Zagłobę. Tu lekko reżyser się zagalopował, chyba że wiadomo coś nowego o życiu seksualnym pana Onufrego, postaci skądinąd fikcyjnej, która u Sienkiewicza była kawalerskiego stanu.
Mniejsza o Zagłobę! Słuszna, warta poparcia i nagłaśniania uwaga o wielu tradycjach nie znajduje wsparcia w postaci dobrego spektaklu. Owszem, oglądamy przejawy nietolerancji oraz prześladowania społeczności żydowskiej w Rzeczpospolitej. To przypomnienie absurdalnych zarzutów o zabijaniu chrześcijańskich dzieci z przeznaczeniem ich krwi na macę, których konsekwencją było torturowanie Żydów, nabijanie na pal, ucinanie głów. A także dotkliwy na co dzień brak praw, jakie miała polska szlachta.
Jednak powiedzieć, że w nagrodzonej Noblem powieści Tokarczuk Jakub Frank przyjmuje różne religie, najpierw islam, potem katolicyzm, wyłącznie po to, by uniknąć prześladowań i mieć szansę na awans – byłoby chyba przesadą. Chyba jednak Tokarczuk napisała książkę głębszą niż błotnista kałuża w Rohatynie, gdzie wszystko się zaczyna. Metafizyka grała w powieści znaczącą, a nie tylko zinstrumentalizowaną rolę. Tak jest w całej żydowskiej historii. Czy wszystko było ściemą?
Tymczasem w spektaklu Michała Zadary oglądamy przywódcę sekty, który, owszem, pomaga rodakom w awansie, ale bardziej dba o swoje splendory, zaspokojenie seksualnego głodu, oraz o dobra materialne. Komiksowe to jakieś, w płytki sposób brechtowskie co najwyżej.
Zaś na koniec drugiego aktu można usłyszeć następującą interpretację postaci: gdyby nie Frank jego ludzie byliby nikim, zaś on sam przekreślił sens wszystkich religii, bo koncentrują się na śmierci, tymczasem on postawił na życie. Super, tylko co to ma wspólnego z Tokarczuk?
Zanim usłyszymy mniej lub bardziej prawdziwą charakterystykę Franka - musimy przeżyć tortury nudnego i męczącego aktu pierwszego o raczej niejasnej formie i przesłaniu.
Zaczyna się świetną, rodzajową ekspozycją bohaterów żydowskich, ukraińskich i polskich (m.in. ksiądz Chmielowski, Elżbieta Drużbacka i Katarzyna Kossakowska) na proscenium. Stłoczonych na tle blejtramu przedstawiającego niebo. Wyznacza ono perspektywę Jenty, która zapada w pierwszej scenie w śpiączkę i lewituje przez cały spektakl ponad wszystkim, co w książce pozwoliło Tokarczuk opowiedzieć o trudnym żydowskim losie z lotu ptaka ponad wiekami.
Niestety, w spektaklu Zadary postać Jenty ciąży spektaklowi nawet wtedy, gdy reżyser zawiesił ją na linkach ponad sceną. Ciężarem jest interpretacja Barbary Wysockiej. Gdy używa mikrofonu słychać aktorkę o wybitnej przecież dykcji - gorzej niż, gdy mikrofonu nie używa. To już wysoki koszt zdecydowania się na narratorkę, ale najgorsze jest to, że żarliwy sposób podawania tekstu przez Barbarę Wysocką przynosi nie tylko efekt dobitności, lecz zamęczenia, a wręcz dręczenia widzów. Niestety, Zadara zaproponował ten ton wszystkim aktorom. Świetnie, że ich słychać, ale ich deklamacja jest już poza granicą krzyku, co trudno wytrzymać.
Również na końcu drugiego aktu dowiadujemy się, że życie jest komedią. Ta jednak, jaką reżyser sprokurował w pierwszym akcie, jest dość smutnym zjawiskiem. Są elementy sklapsticku, gdy bohaterki oraz bohaterowie potykają się i przewracają. Do tego mamy muzykę na żywo graną na fortepianie przez Justynę Skoczek. Patrząc na to bogactwo - pytań ciśnie się do głowy co niemiara. Pani Skoczek jest taperką? Znajdujemy się w dawnym kinie? Spytać się, czy Frank to taki sarmacko-barokowy Chaplin - już bym się obawiał. Niech będzie, że Michał Zadara wiedział, co chce powiedzieć. Niech będzie, że ja nie wiem.
Nie mam za to wątpliwości, że Mirosław Konarowski wybitnie zagrał Biskupa Sołtyka, pysznego, cynicznego purpurata z rubinowym winem w kryształowym kielichu, którego uspokaja hazardowa gra w karty, gdy żydowscy obywatele są wbijani na pal. Później widzowie mogą się pogubić, bo Konarowski gra wiele innych postaci, w tym ojca Jakuba Franka. Tego gra Henryk Simon i znakomicie interpretuje tekst. Plastyka jego mimiki jest ogromna.
Świetny jest też Jerzy Radziwiłowicz jako zmanierowany stary Frank. W ogóle drugi akt jest lepszy. Wszystko zaczyna się dostrajać. Uwięzienie Franka na Jasnej Górze przez podejrzliwych hierarchów i uwolnienie przez Rosjan, obecność na austriackim dworze Marii Teresy i wyjazd do Niemiec po tytuł barona - grane ironicznie, z dystansem dobrze się ogląda.
Adaptacja nareszcie nie przypomina sieczki w paradzie wielu konwencji. Wyzierający z blejtramu ekspresjonistyczny pokoik Jakuba i jego dworu to popis scenografa Roberta Rumasa, a Justyna Skoczek nie przeszkadza już aktorom, nie próbuje na siłę wejść z nimi w dialog czy się ścigać, lecz wkomponowuje się w aurę całości. Również Barbara Wysocka spuszcza z żarliwego tonu. Lepiej późno niż wcale.
Wszystkich zaś podczas braw rozbawił widok pieska, który wyszedł na scenę wraz z autorkami i autorami spektaklu. Dostał brawa jak najbardziej zasłużone: przecież nic w tym w spektaklu nie popsuł, a jeszcze nas ucieszył, co pieski robią dziś czasami skuteczniej niż teatry.