EN

17.05.2023, 12:30 Wersja do druku

Innego końca świata nie będzie

„Kronika wypadków miłosnych” na podstawie powieści Tadeusza Konwickiego w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Wybrzeże. Pisze Anna Umięcka w portalu Gdansk.pl.

fot. Natalia Kabanow

Najnowsza premiera na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże jest wierną i bardzo udaną adaptacją słynnej powieści Tadeusza Konwickiego pt. “Kronika wypadków miłosnych”. Reżyser Jarosław Tumidajski posługując się sielskim obrazem wileńszczyzny lat 30. XX wieku, w przejmujący sposób mówi o współczesnych lękach. Zachowuje przy tym dobrze wyważone proporcje pomiędzy nostalgią a subtelną ironią, a wiarygodne aktorstwo i sugestywna scenografia Mirka Kaczmarka podkreślają walory tej opowieści.

Głównym bohaterem książki i spektaklu jest 19-letni maturzysta Witold, który przeżywa stosownie do wieku - dramatycznie i gwałtownie pierwszą miłość. Jego potyczki z dorastaniem przypadają na wiosnę 1939 roku na Litwie - słoneczną, idylliczną i przewidywalną. Jak twierdzi jedna z postaci: “znowu wiosna. I do tego jakaś nijaka, i rok zwykły - 1939, zupełnie nie do zapamiętania”. Wiemy, jak bardzo się myli.

Raj utraconej młodości czy świat na krawędzi apokalipsy
Witold (Adam Turczyk) planuje zostać sławnym lekarzem - takie nadzieje pokłada w nim nadopiekuńcza matka (wyrazista Anna Kociarz), ma ideały (chce leczyć biednych) i przyjaciół: Rosjanina Lowę (świetna rola Janka Napieralskiego w roli impulsywnego Lowy), Engela i Gretę (niemieckie rodzeństwo grają Magdalena Gorzelańczyk i Marcin Miodek), z którymi spędza czas doświadczając pierwszych przekroczeń.

Gdzieś w tle tlą się małe tragedie, jak samotność obu sióstr (intensywny duet tworzą Magdalena Boć i Katarzyna Kaźmierczak, ta pierwsza zmysłowa i silna, druga - nieszczęśliwa, pogubiona), i większe, jak śmierć ojca Witolda. Ale pierwsze pijaństwa, namiętności szalonego Lowy, problemy pana Henia (doskonale odnalał się w komediowej odsłonie Jakub Nosiadek) czy nieodwzajemnione uczucie Grety i jak się okazuje Engela, wszystko to jest tylko tłem, bo Witold zakochuje się po raz pierwszy. “Śmiertelnie”, jak mówi - w Alinie (ciekawa, odrealniona postać Katarzyny Borkowskiej), uczennicy ze swojej szkoły.

Poszczególne postaci zbudowane są też na szerszych stereotypach. Siostry Puciatówny to typowe polskie szlachcianki na Litwie, bogate i znudzone topią swój nihilizm w alkoholu i lekach. Witek (w tej roli bardzo dobrze poradził sobie Adam Turczyk, który dźwiga na sobie większość scen, jest dynamiczny i przekonujący) symbolizuje energię młodości. Wciąż powtarza: “wszystko będzie dobrze”, bo jego nadzieja musi być silniejsza niż kłopotliwe położenie, w którym się znalazł w związku z rodzinną tragedią. Rosjanin Lowa ma w sobie dzikość, nieokiełznaną i niebezpieczną żarliwość; niemieckie rodzeństwo jest z kolei sztywne i przemocowe, skrywa jakąś tajemnicę. Choć w tym zestawie role Marcina Miodka i Magdaleny Gorzelańczyk, jak i zbudowana pomiędzy nimi relacja, wydają się być zbyt dosłowne. Do odchodzącego świata należy też dziadek Witka (fantastyczny Krzysztof Matuszewski), którego postać ma ogromny potencjał komediowy i stanowi mocny kontrapunkt dla lirycznej relacji wnuka).

W sopockiej adaptacji tajemniczą postać Ducha, symbolizującego los, boga (a może głównego bohatera z przyszłości?), na pewno Tego Który Wie, reżyser powierzył Piotrowi Łukawskiemu, który znakomicie się z zadania wywiązał wnosząc metafizyczny niepokój w idylliczną krainę wspomnień.

Reżyser i aktorzy nakreślili te postaci z czułością, wszystkie należą do mitycznego uniwersum szczęśliwej, bo wyidealizowanej przez pamięć młodości, gdzie jeśli już wybuchają jakieś konflikty, to są jak huk pękającej papierowej torebki. Głośne i bez znaczenia. A jeśli pada słowo “wojna”, to nikt w nią nie wierzy.

Spektakularna scenografia Mirka Kaczmarka
Ten spektakl właściwie “zaczyna się” od bajkowej scenografii, która rozbudza naszą wyobraźnię jeszcze przed rozpoczęciem przedstawienia, i która spełnia w nim ważną rolę. Scenograf zaproponował tylko jedną wizualną odsłonę dla prawie trzygodzinnego spektaklu, ale działając kolorem i wielowymiarowo zorganizowaną przestrzenią osiągnął spektakularny efekt.

Scena tonie w symbolicznym odcieniu jasnej, budzącej się do życia zieleni, która spływa miękko ze ścian i porasta wszystko wokół - wspina się na pagórki, stoły, ławy, łóżka…. Miękką i miłą jak mech przestrzeń przecina wijąca się z boku, wąska wstęga rzeki, która zaburza skalę. Kolejne miejsca akcji - dom Witka, ogród sióstr Puciatówien czy sceny miłosne nad rzeką - zaznacza światło aranżowane przez Katarzynę Łuszczyk.

Zabawy skalą i perspektywą (ze ścian wyrastają pionowo drzewa, widzimy więc tę przestrzeń również z lotu ptaka) sprawiają, że zostajemy zanurzeni równolegle w dwóch wymiarach czasowych i przestrzennych, a to zwiększa poziomy interpretacji. Śledzimy akcję i jednocześnie dystansujemy się od niej, bo podążając za przygodami i emocjami bohaterów, nie tracimy z oczu topografii miejsca. Jesteśmy tu i teraz, ale przyglądamy się też tej rzeczywistości z rezerwą, bo wiemy, że Witek ją i przeżywa, i wspomina na raz.

Topografia jako literacki termin, uzyskała tu swoją namacalną formę.

Historia prawie filmowa
Trudno myśleć o tym spektaklu, nie wracając pamięcią do filmu Andrzeja Wajdy, który zekranizował prozę Konwickiego w 1986 roku. Napisał wraz z autorem scenariusz i obsadził go w roli Nieznajomego. Być może ta teza wyda się komuś ryzykowana, ale moim zdaniem pomimo ograniczeń wynikających ze statycznego miejsca i użycia prostych środków wyrazu, porównanie wypada na korzyść sopockiego przedstawienia. Szczególnie dobrze na tym tle wypada aktorstwo gdańskiego zespołu. Najtrudniejszą rolę miałyby w tym „pojedynku” Boć i Kaźmierczak rywalizując z Kownacką i Szczepkowską, ale tu paniom przyznałabym remis.

Z tego pięknego świata „Kroniki” żal wychodzić, ale przecież pozostają z nami niepokój i przestroga. Poprzednie pokolenia też nie dostrzegały nadciągającej apokalipsy, co brzmi szczególnie przejmująco w kontekście toczącej się za naszą granicą wojny w Ukrainie. Oby historia nie powtórzyła się kolejny raz.

Miłosz opisywał ten moment w życiu i historii tak:
“W dzień końca świata
Pszczoła krąży nad kwiatem nasturcji
Rybak naprawia błyszczącą sieć
Skaczą w morzu wesołe delfiny…”

Wiersz „Piosenka o końcu świata” został napisany i opublikowany w 1945 roku w tomiku „Ocalenie”. Kończy się słowami: „Innego końca świata nie będzie".

Wystawa plakatów w foyer
Premierze spektaklu „Kronika wypadków miłosnych” towarzyszy wystawa pokonkursowa plakatów studentów Pracowni Plakatu prof. Lecha Majewskiego Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W foyer Sceny Kameralnej (ul. Bohaterów Monte Cassino 30) zobaczymy 26 prac, spośród których Teatr Wybrzeże wyłonił zwycięski projekt Julii Górki.

Prezentowane są prace: Julii Brzózki, Natalii Bugaj, Weroniki Buling, Roksany Chudon, Julii Górki, Jana Kalińskiego, Aleksandry Kanarek, Mikołaja Kaziniewicza, Julii Kotwicy, Gabrieli Lasoty, Zofii Leszczyńskiej, Maryi Liavitskaya, Marii Lisickiej, Marii Mencwel, Katarzyny Mliczek, Marii Pakier, Julii Reguły, Julii Rożek, Aleksandry Sowińskiej, Agaty Stańczak, Emilii Suszek, Marii Tołwińskiej, Kamila Wojuckiego, Barbary Zientek, Zuzanny Ziętek i Agnieszki Żyjewskiej.

Tytuł oryginalny

“Kronika wypadków miłosnych” w Wybrzeżu: “Innego końca świata nie będzie” RECENZJA

Źródło:

Gdansk.pl
Link do źródła

Autor:

Anna Umięcka

Data publikacji oryginału:

16.05.2023