„Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa w reż. Małgorzaty Warsickiej w Teatrze Jaracza w Łodzi. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze Dla Wszystkich.
Już w samej kompozycji przestrzeni widać charakter pisma Małgorzaty Warsickiej jako reżyserki i inscenizatorki, która w Łodzi postanowiła zmierzyć się z Czechowem i pokazać go z perspektywy tego, co aktualnie zajmuje nas najmocniej. Stąd zapewne wprowadzenie na scenę ukraińskiej aktorki Diany Nebos i wiele innych zabiegów metateatralnych, które burzą nie tylko narracyjny przebieg wypadków, ale też nie pozwalają na to, by wejść w tekst głębiej i razem z aktorami i pozostałymi widzami go przeżyć.
Warsicka stara się otwierać swoim Czechowem nowe perspektywy i do działań temu służących, niekiedy chyba jednak zbyt radykalnych, wprzęga aktorów, którzy swoich bohaterów próbują naznaczyć piętnem przeżywanego kataklizmu. Ma to swoje konsekwencje w tym, jak prowadzone są rozmowy i jak budowane są międzyludzkie relacje. Aktorzy zdają się być rozpostarci między dwiema rzeczywistościami i różnymi stanami świadomości, stąd niekiedy, nie znajdując oparcia w partnerach, zwracają się wprost do publiczności, innym razem przypomną pracownikowi technicznemu, by podrzucił rekwizyt, który pozostał w kulisie.
Być może taka strategia w ustawianiu postaci miała bardziej korespondować z ich brakiem jakiegokolwiek zamocowania w przestrzeni, która tak naprawdę z Czechowem niewiele ma wspólnego (Marcin Chlanda postawił na symbolikę i jest ona nośnikiem ciekawych, zaskakujących znaczeń), czy też z ich poczuciem straty tego, co już nie wróci, z wszechogarniającym niepokojem przed tym, jak będzie za chwilę wyglądała ich przyszłość. Niewiele jest zatem jasnych barw w tym przedstawieniu, wszystko raczej tonie w scenicznej mgle i półmroku. Do tego postaci tylko niekiedy zdają się być bardziej wyraziste, częściej jakby stając się swoimi reprintami. Jaki ma to wpływ na recepcję spektaklu chyba łatwo przewidzieć. Dość szybko bowiem wkrada się znużenie, a senność ogarnia nawet najbardziej wytrwałych teatromanów. Można odnieść wrażenie, że Warsicka próbowała za wszelką cenę dobrać się do Czechowa inaczej, że postanowiła zupełnie odciąć się od wystawienniczej tradycji. I pewnie jest to możliwe, co pokazuje Luk Perceval w swoich rewelacyjnych „3siostrach”. Ale mnie jawi się ten spektakl jako jednak w dużej mierze przekombinowany w swej warstwie formalnej i z tego też powodu nie dający aktorom szansy na pełne wybrzmienie tego, co ich dręczy i decyduje o ich stosunku do swoich protagonistów. Ta niedookreśloność relacji jest, muszę przyznać, dla widza w odbiorze, dość dotkliwa. Bo jednak Czechow, nawet jeśli potraktować go tak bezkompromisowo, wymaga umiejętności budowania nastroju. A ten pojawia się tylko czasami. Zwłaszcza za sprawą Ewy Audykowskiej-Wiśniewskiej, która w roli Raniewskiej wspaniale zatapia się w smutku i półuśmiechu zamkniętym w pięknie jej wciąż czułych i pełnych miłości oczu. Nawet wspomniane już pojawienie się aktorki z Kijowa, przynajmniej na spektaklu, który oglądałem, przechodzi jakby zupełnie niezauważone. A przecież chyba nie taki był zamiar jego twórców.