„Kim jest Pan Schmitt?” Sébastiena Thiéry'ego w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Jarosław Hebel w portalu „Moja Przestrzeń Kultury”.
Wcale nie ukrywam, że za każdym razem z wielką przyjemnością wybieram się na spektakl, w którym gra Andrzej Zieliński. To bardzo utalentowany aktor, który zapadł w mojej pamięci dzięki roli gangstera (“Mnicha”) w serialu “Odwróceni”, fabularyzowanej opowieści poświęconej mafii pruszkowskiej. Dodajmy, że aktor ten często występuje w lekkich, chociaż nie zawsze łatwych spektaklach wystawianych na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie. Na uwagę może zasługiwać chociażby jego znakomita rola w “Najdroższym”, czyli komedii bulwarowej w reż. Wojciecha Adamczyka. Warto wiedzieć, że każdy ze spektakli wystawianych w Teatrze Współczesnym nie tylko rozwesela publiczność, na ogół daje też wiele do myślenia. No i to jest wręcz gigantyczna przewaga tego teatru nad wieloma teatrami prywatnymi.
Gdy wybierałem się na “Kim jest pan Schmitt?” w reż. Jarosława Tumidajskiego, mogłem spodziewać się tego, że obejrzę doskonały spektakl, bądź też mówiąc inaczej – wyborną tragikomedię. No i tak się stało… W trakcie przedstawienia publiczność niemal co chwilę zanosi się śmiechem, choć gdyby każdy z nas znalazł się w takiej sytuacji, z jaką mierzy się główny bohater, to nie mam wątpliwości, że już nikomu nie byłoby do śmiechu. Ta świetnie zrealizowana sztuka zmusza widza do zastanowienia się nad tym, gdzie przebiega granica ludzkiej wytrzymałości na wciskanie człowiekowi nieprawdy na temat otaczającego go świata.
Powiedziałbym, że wszystko zaczyna się stosunkowo niewinnie. Widzimy, jak mężczyzna z kobietą (państwo Baranowie) niby we własnym mieszkaniu jedzą kolację. W pewnym momencie dzwoni telefon i od tego momentu w niewyobrażalny sposób zaczyna nakręcać się cała spirala zdarzeń. Mężczyzna pyta, dlaczego w ich mieszkaniu dzwoni telefon, skoro nigdy nie mieli telefonu? Co ciekawe, po drugiej stronie słuchawki ktoś pyta o pana Schmitta. Po chwili nasi bohaterowie zauważają, że na ścianie wisi obraz psa myśliwskiego zamiast portretu matki pana Barana. Na półce z książkami nie widzą swoich książek, a ich klucze nie pasują do drzwi wejściowych mieszkania. Okazuje się, że są w nim zamknięci i nie mogą wyjść. Co jakiś czas naprzemiennie odwiedzają ich policjant i psychiatra. Stróż prawa w komiczny sposób stara się ustalić ich tożsamość, a psychiatra w typowy dla siebie sposób przeprowadza badanie lekarskie. Na uwagę zasługuje bardzo ujmująca scena z piłką czy przepytywanie na kanapie.
W trakcie spektaklu publiczność świetnie się bawi, podczas gdy główny bohater pogrąża się w niesamowitym absurdzie, co staje się jego wielkim dramatem. Widać, że nie ma dla niego ratunku, jeżeli chciałby ocalić swój punkt widzenia. Decyduje się więc na rozwiązanie krańcowe, co jest sporym zaskoczeniem dla roześmianego widza. Nawet więcej – staje się radykalnym ucięciem śmiechu publiczności poprzez spoliczkowanie jej przez autora w celu otrzeźwienia.
W sztuce tej reżyser poddaje głównego bohatera próbie i sprawdza, jak bardzo jesteśmy odporni na presję otoczenia. W trakcie spektaklu miałem wrażenie, że śledząc zdarzenia z uczestnictwem pana Barana i jego żony, tkwię w nieco opresyjnym klimacie, jakby wyjętym z utworów Franza Kafki i Sławomira Mrożka. Miesza się bowiem tutaj mroczność i tajemniczość z zabawnym absurdem. Najbardziej bawi odbiorcę właśnie usytuowanie bohatera tego spektaklu w tak skrajnie absurdalnych sytuacjach, że nie sposób sobie tego wyobrazić.
To przedstawienie jest opowieścią i zarazem przypowieścią, gdyż w realnym świecie także stajemy się świadkami absurdalnych zdarzeń. Tak więc można je czytać dwutorowo – na poziomie bardzo przyziemnym, ale również jako zmetaforyzowaną wizję współczesnego świata. Wielkie brawa należą się Andrzejowi Zielińskiemu, który zagrał wyśmienicie i tym samym potwierdził swoją wielką aktorską klasę. Wykreowaną przez siebie postacią wciągnął widzów w wir tak absurdalnych zdarzeń, że po zakończeniu spektaklu zapewne żaden z nich nie był w stanie wyjść obojętny. Partnerująca mu Agnieszka Suchora wykazała się niezwykłym autentyzmem w granej przez siebie roli. Mariusz Jakus brawurowo zagrał stróża prawa, jakby ta rola była stworzona wręcz dla niego.
Scenografia sugeruje na scenie sytuację zamknięcia, co wpisuje się w klimat tego przedstawienia. Ogląda się je wspaniale, a ponadto w tym spektaklu można przejrzeć się niczym w lustrze. Kto bowiem z nas chociaż raz nie znalazł się w takiej sytuacji, kiedy można byłoby zapytać, kto tutaj tak naprawdę zwariował?