„Życie towarzyskie i uczuciowe” na podstawie powieści Leopolda Tyrmanda w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze Ochoty w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
„Życie towarzyskie i uczuciowe” w Teatrze Ochoty to spektakl historyczny, niepodatny na niemądre, mechaniczne „uwspółcześnianie”. I może właśnie dlatego tak uniwersalny.
„Życie towarzyskie i uczuciowe” Leopolda Tyrmanda to wielkie tomiszcze zawierające panoramę postaci i sytuacji. Wraz z głównym bohaterem, redaktorem Andrzejem Felakiem, zwiedzamy świat elit umysłowych i urzędowych Polski lat 50. Polski jeszcze stalinowskiej i tej z czasów odwilży, w której jednak śladów niedawnej przeszłości mamy aż nadto, a system pozostaje co do mechanizmów ten sam. Tyrmand nie był w stanie tej swojej powieści wydać w PRL – z powodu cenzury. Dlatego wyemigrował w roku 1965 na Zachód.
Smaki miejsc, smaki epoki
Tekst prawie nie bywał adaptowany na potrzeby teatru, choć pamięta się inscenizację z Teatru Nowego Praga z roku 2007. Tym razem sięgnął po niego Igor Gorzkowski, reżyser uważny i przenikliwy. W swoim Teatrze Ochoty oferuje nam kameralne spektakle, swoje i nie swoje, w których kolejne, dobierane przez niego, piątki młodych aktorów odkrywają przed nami najróżniejsze zakamarki najróżniejszych światów.
Z „Życia towarzyskiego i uczuciowego” wypadła w adaptacji Gorzkowskiego większość skomplikowanego tła. To co z niego pozostało jest materią zajmującej, nieco cynicznej w tonie przypowiastki. Aktorzy aranżują przed nami niektóre sytuacje, niektóre tylko opowiadają. Jest ich tylko pięcioro, musimy więc przetrawić rozmaite umowności, część z nich gra przecież po kilka postaci.
Jak to się jednak dzieje, że pomimo ascetycznej, sprowadzonej do kilku sprzętów scenografii Magdaleny Dąbrowskiej czujemy i warszawskie knajpy, i wakacyjną Jastarnię, i tłumnie nawiedzane przez ówczesny high life Zakopane? Czujemy też, w każdym razie ci co je jeszcze pamiętają, smaczki polityczne i obyczajowe konkretnej epoki. Można je wyczarować samymi słowami (choć po trosze i celnymi kostiumami Dąbrowskiej). To spektakl historyczny, niepodatny na niemądre, mechaniczne „uwspółcześnianie”. I może właśnie dlatego tak uniwersalny.
Wyznam, że ja nie przepadałem kiedyś za Tyrmandem. Wszyscy czytaliśmy w latach 80. jego „Dziennik 1954” z celnymi charakterystykami znanych postaci i z rozważaniami o naturze komunizmu. Mnie jednak drażniły jego popisy męskiej pychy. Wietrzyłem w jego opowieściach o romansie z licealistką wręcz przejawy mitomanii. Zarazem trudno wszakże nie przyznać, że będąc w latach stalinowskich, a tak naprawdę i później, outsiderem, obserwatorem był przednim. I że w zasadniczych ocenach politycznych miał rację. Ten tekst, także w kameralnej, minimalistycznej wersji Gorzkowskiego, potwierdza to wrażenie.
Sprzedajność i niedojrzałość
Kiedy zacząłem to oglądać, zareagowałem zrazu na tę przypowiastkę pewnym oporem. Redaktor Andrzej Felak (Konrad Żygadło, gra tylko jego) został obsadzony w roli swoistego przewodnika po tym świecie. I to on blisko początku, jeszcze w stalinowskiej aurze, popiera wraz z całym kolegium redakcyjnym zwolnienie swojej dziewczyny, Grzanki, z błahego obyczajowego powodu. Sercowe podboje i dylematy Felaka przestały mnie po tej scenie na chwilę obchodzić, ba zaczęły drażnić. Nawet jeśli jego doradcą i komentatorem jego losów stał się z kolei „człowiek luźny”, pisarz Mikołaj Plank, outsider podobny do samego Tyrmanda (noszący kolorowe skarpetki Filip Orliński).
Szybko jednak cofnąłem te zastrzeżenia. Chociaż rozliczanie każdej elity za sprzedajność i miękkość kręgosłupów wygląda trochę podobnie, padło tu sporo celnych uwag, głównie wypowiadanych przez Planka, o peerelowskiej socjecie, która w dobie odwilży umiała spieniężyć nawet własne wcześniejsze błędy i własną gotowość do ekspiacji. Tu akurat Tyrmand okazał się sędzią tyleż surowym co sprawiedliwym.
A zarazem ta plątanina historii stawia przed nami ciekawe pytania. Na ile człowiek odpowiada za złe funkcjonowanie systemu. Na ile ma obowiązek zmieniać go od środka, stawiać opór, a na ile jest skazany na dostosowywanie się. Pytania to uniwersalne i wciąż powracające. Niby nieoryginalne. Ale podrzucane tu ciekawie, miejscami dowcipnie, z pewną wyrozumiałością wobec bohaterów, co wcale nie musi oznaczać relatywizowania.
Mamy zaś coś jeszcze, co jest wątkiem może pobocznym, ale interesującym. Tyrmand, zwłaszcza „podrasowany” przez Gorzkowskiego, pokazuje swoje postaci jako nie całkiem dojrzałych, a przecież chwilami brutalnych męskich szowinistów. Kobiet też skądinąd nie oszczędza, naprawdę bywają powierzchowne i interesowne. Ale ta konkluzja, dotycząca zarówno Felaka jak i przenikliwego w sensie politycznym Planka, wydała mi się ciekawa na tle tego wszystkiego co myślałem o samym Tyrmandzie jako komentatorze i jako konsumencie relacji męsko-damskich. Dziś skądinąd te relacje wyglądają mocno inaczej. Ale może warto się przejrzeć w tamtej przeszłości.
Młodzi o trochę starszych
Decyzja aby wszystkie postaci grali aktorzy młodzi, młodsi od swoich bohaterów, typowa dla Teatru Ochoty, jest obciążona ryzykiem. Bo czasem jest im trudno oddać wszystkie niuanse portretowanych natur. Zarazem jest to chwyt ciekawy, bo dostajemy ofertę odrobinę pokoleniową. Tak jakby obecna młodzież próbowała opisywać generację swoich rodziców, a właściwie już dziadków. Nadaje to teatralnej narracji dodatkowy dystans.
Jak zawsze pod batutą Gorzkowskiego, młodzi biorą płynnie aktorskie wiraże. Na najwyższe pochwały zasługuje Konrad Żygadło jako Felak. Warto mieć świadomość, że choć jest to w ostateczności bardziej profitent niż przegrany, Tyrmand także w jego osobie, nie tylko w figurze krotochwilnego Planka, oddał jakąś część swoich własnych doświadczeń. Te jego rozpaczliwe zmagania z kolejnymi redaktorami! Te zaloty do jednego z wielkorządców tamtego medialnego ładu Jakuba Lewinsona! Oj, jak bardzo dobrze autor to znał! Jak to zostało wypisane na jego skórze.
Żygadło gra Felaka z bardzo cienką, ale przecież zabójczą ironią. A jednak jakoś tego swojego bohatera zarazem broni, ujawnia jego kruchość ukrytą pod teatralnymi pozami i rezonerskimi zapędami. Kiedy już chcemy sobie Felaka odpuścić jako marnego człowieka, zaczynamy mu, dzięki dojrzałemu aktorstwu Żygadły, nawet współczuć. A właściwie nieustannie miotamy się między pogardą i współczuciem. Z pogardą byłbym zresztą ostrożny. Aktorowi udaje się być emblematycznym everymanem. Na ile my to taki zbiorowy Felak?
Gorzkowski połączył postać Mikołaja Planka z motywem alter ego Felaka. Filip Orliński ma być wszędobylski i po trosze wszechwiedzący, choć zarazem uwikłany we własne słabości, przede wszystkim związane z brakiem dojrzałości. Początkowo ten chłopiec w kunsztownej bikiniarskiej fryzurze wydawał mi się w wykonaniu Orlińskiego zbyt niepewny, trochę nienaturalny. Ale aktor szybko nadrobił swoim osobistym urokiem i prowadził tę postać coraz bardziej spójnie. W finale jest już po trosze symbolem. Czego? Sami zobaczcie.
Trudno nie podziwiać Jana Litvinovitcha. Gra postać za postacią: suchotniczego Redaktora w stalinowskiej poetyce, a zaraz potem wesołego nieskomplikowanego towarzysza uciech, wiecznie zmieniającego zawody i funkcje Kostkowskiego. Jest nawet groźnym dawnym ubekiem prowadzącym socjalistyczny Dom Mody. Aktor dwoi się i troi zmieniając stroje i peruki. Jest w nim jakaś zmultiplikowana aktorska charyzma. Staje się trochę krotochwilnym, ale trochę groźnym duchem tamtego czasu. Świetna rola, a właściwie role!
Podobnie można powiedzieć o obu paniach. Martyna Czarnecka ma same świetne momenty – jako biologiczna, nieskomplikowana Grzanka i jako dopraszająca się miłości Krystyna Derecka. Agata Łabno jest z kolei zabawną, a w finale i odrobinę złowrogą żoną Felaka Elżbietą. Obie grają też inne dziewczęce epizody: ze swadą, bardzo celnie. Pełne uznanie za aktorską dyscyplinę!
Chwaląc całą ekipę za bezbłędne tworzenie klimatu, nie zapominam ani na chwilę o dyrygencie. Igor Gorzkowski pokazał, że nie myli się w niczym począwszy od nieco zaskakującego wyboru samej powieściowej podstawy. Po raz kolejny napiszę: Teatr Ochoty jest teatrem o czymś. I jest teatrem dla takich widzów jak ja, szukających prawdy o człowieku zawartej w słowie. Nie uprawiającym prostej publicystyki, a jednak obywatelskim. To bardzo dużo.