„Historia Henryka IV z opisem bitwy pod Shrewsbury między księciem Henrykiem a lordem Henrykiem Percym wraz z szelmostwami sir Falstaffa” Williama Shakespeare'a w reż. Ivana Alexandre'a w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
„Historia Henryka IV” to teatr w stanie czystym: gorączkowy, namiętny, miejscami przewrotny, przykuwający uwagę samym opowiadaniem zaciekawiających zdarzeń. Ja już trochę nie wierzyłem, że takiego Szekspira da się gdzieś obejrzeć. A dało się u Andrzeja Seweryna w Teatrze Polskim.
Czy możliwe jest dziś wystawienie Williama Szekspira z rozmachem na jaki jego teksty zasługują? Bez dopisywania mu współczesnych tez i znaczeń, a jednak drapieżnie, z całą szekspirowską maszynerią fabularną, mieszającą okrucieństwo, ale i patos opowieści, z soczystym, miejscami wulgarnym, ale też oczyszczającym komizmem
Okazuje się, że tak – w warszawskim Teatrze Polskim, pod batutą, cóż za przewrotność losu, francuskiego reżysera Ivana Alexandre’a. On już robił tu w roku 2011 „Cyda” Pierre’a Corneille’a, z tym samym scenografem Antoine’em Fontaine’em. Działają tu francuskie kontakty dyrektora Andrzeja Seweryna. Tyle że w tamtej roli Alexandre był kimś oczywistym. A tu?
Francuz jako uważny interpretator historii Anglii w szekspirowskiej wersji? Bo nie jest to nawet żaden z największych przebojów: „Hamlet”, „Król Lear” czy „Romeo i Julia”, bazujących na fikcji literackiej. To jedna z kronik królewskich, korzystających z konkretnych historycznych faktów. „Historia Henryka IV z opisem bitwy pod Shrewsbury między księciem Henrykiem a lordem Henrykiem Percym wraz z szelmostwami sir Falstaffa” – tak brzmi pełny tytuł części pierwszej opowieści o czasach tego angielskiego króla.
O czym to jest?
Otóż Francuz sobie poradził. Podczas przerwy na premierze spotkałem w kuluarach znajomego adwokata i dawnego polityka. „Wreszcie nasz Szekspir” – szepnął ze wzruszeniem. Ja na samym początku miałem odruch zwątpienia: czy widowisko pełne wyliczanek imion, przemówień władcy i monologów możnych nie jest na dziś zbyt archaiczne? Ale już scena komiczna przed oberżą „Pod głową dzika” z sir Johnem Falstaffem i księciem Harrym (w tej wersji Halem), królewskim synem na złej drodze, przekonała mnie, że to wszystko żyje i ma się całkiem dobrze.
Potem i sceny polityczne oglądało się świetnie. Przybliżały nam różnych ludzi z ich skontrastowanymi charakterami. To teatr w stanie czystym: gorączkowy, namiętny, miejscami przewrotny, przykuwający uwagę samym opowiadaniem zaciekawiających zdarzeń. Ja już trochę nie wierzyłem, że takiego Szekspira da się gdzieś w polskim teatrze obejrzeć.
Scenograf Fontaine zbudował monumentalne dekoracje. Te wszystkie groźne sześciany będące wieżami, te plątaniny schodów i podwyższeń, symbolizowały dobrze patos historii, podobnie jak ruch obrotowej sceny. Pewnym kompromisem ze współczesną manierą inscenizacyjną były za to kostiumy Doroty Kołodyńskiej, trochę uniwersalne i trochę nawet współczesne. Możliwe, że niepotrzebnie. To przedstawienie było przecież w sumie tak świeże, tak żywe, że znieślibyśmy z powodzeniem stroje z początku XV wieku. Za to multiperkusja Leszka Loranta odzywająca się w odpowiednich momentach świetnie wybija rytm dziejących się na naszych oczach dziejów.
O czym to jest? O powtarzalności historycznych znaków. Henryk IV zaczynał jako buntownik obalający w roku 1399 poprzednika, swojego stryjecznego brata Ryszarda II. Kończy jako człowiek zwalczający feudalny bunt przy użyciu retoryki ładu i porządku. Jego dawni sprzymierzeńcy zwracają się przeciw niemu.
To także przypowieść o synu marnotrawnym. Harry, syn króla, utracjusz, nicpoń, zmienia się w rzecznika interesu własnego ojca. To zarazem swoisty hołd złożony przyszłemu dobremu władcy o tak specyficznej drodze do historycznej kariery. Pytanie, ile w tym wątku szekspirowskiej fantazji. W momencie buntu Percy’ego Harry miał 16 lat. Ale też ludzie wtedy szybciej dojrzewali.
To wreszcie jest o nakładaniu się na siebie różnych warstw historii. Sir John Falstaff, towarzysz uciech księcia, postać dla Anglosasów symboliczna, jest nędznym szlachciurą, opojem i tchórzem. Ale nieprzypadkowo on właśnie zajmuje tak wiele miejsca w tle rycerskiej rozgrywki. Szekspir stawia wyraźnie pytanie: co lepsze, jego trzeźwe podważanie pojęcia honoru na polu bitwy, czy feudalna rzeźnia, która dzieje się po części w imię, a przynajmniej pod sztandarami honoru.
Choć zarazem cynizm Falstaffa przeraża, kiedy mobilizuje w obliczu wojny biedaków i nieudaczników traktując ich jako mięso armatnie i zarabiając na zwalnianiu od poboru innych. Mamy więc historię z całym jej odorem, chociaż czasem i z piękniejszymi gestami. Jedno przeplata się harmonijnie z drugim. A finał następuje na polu bitwy, wśród trupów. Gdzie nasi aktorzy walczą umownymi pikami pośród szarego piachu.
Rycerze i opoje
Te przeszło trzy godziny biegną wartko dzięki świetnemu tłumaczeniu Piotra Kamińskiego, ale i dzięki wspaniałym aktorom. Andrzej Seweryn jako król Henryk ma w sobie szekspirowski wymiar, pięknie mówi tekstem tego autora. To król rwący się do wyprawy krzyżowej, próbujący jej zresztą niegdyś w walce u boku Krzyżaków przeciw Litwinom Nawet jeśli na początku jawi się jako zbyt spiżowy, patetyczny, czujemy, że to tylko jedna strona jego natury. W scenach końcowych, kiedy uderza w buntowników, jest sarkastyczno-cyniczny, chwilami okrutny. Czy ma swoje racje? Takie, jakie wynikają z logiki średniowiecznego państwa.
Zachwyca Paweł Krucz, aktor przeze mnie chyba trochę niedoceniany, choć widziałem jego świetne role wielokrotnie. Teraz oglądany w dwóch znakomitych wcieleniach niemal równocześnie, bo kilka dni wcześniej w telewizyjnej wersji „Deprawatora” Macieja Wojtyszki był przekonującym Zbigniewem Herbertem. Jego Książę Harry jest uosobieniem szekspirowskiej ironii jako błaznujący hulaka, grający na nosie światu. A potem przechodzi przemianę, po części jak wynika z jego monologu, już wcześniej planowaną.
Ona nie jest dla aktora aż tak atrakcyjna jak rozpustny początek, ale Krucz znajduje gamę środków aby pokazać to, co zauważył jeden z najwnikliwszych egzegetów Szekspira Jan Kott, że jego szkoła królewskości okazała się może i lepsza niż szkoła innych ludzi jego klasy. Bo po poszczególnych sytuacjach już w tym dramacie możemy się domyślać, że będzie władcą kompetentnym i nawet bardziej rycerskim niż ojciec. Tak go pokazał potem Szekspir w „Henryku V”. Zapowiada to subtelnie Paweł Krucz.
Nie zmienia się za to przez cały spektakl Falstaff Szymona Kuśmidra. Ta rola fanfarona i blagiera ze sztucznym brzuchem czekała na właśnie tego aktora. Kuśmider rozsadza obszerne przecież wnętrze Teatru Polskiego swoim ochrypłym wrzaskiem, swoją posturą, groteskową mową ciała. To właśnie on schodzi ze sceny najniżej do publiczności.
Jest zarazem nosicielem piramidalnej tromtadracji i jakiejś podskórnej świadomości, na czym polega świat. Skądinąd scena, w której Książę Harry Krucza i Falstaff Kuśmidra ćwiczą kolejne wersje konfrontacji między królewskim ojcem i synem, to jedna z najznakomitszych sekwencji, jakie można zobaczyć w tegorocznym polskim teatrze. A te girlandy najbardziej fantazyjnych, najrozkoszniejszych obelg i przekleństw…. Tu oczywiście aktorzy dzielą zasługę z autorem i z tłumaczem. A Falstaff z czaszką w dłoni na pobojowisku? Z nieco innymi przemyśleniami niż Hamlet.
Dostajemy skądinąd całą panoramę walczących ze sobą obozów. Modest Ruciński znakomicie oddaje chorobliwą impulsywność Henryka Percy’ego, który podnosi bunt przeciw królowi. Jego miotanie się przy bokserskiej gruszce i gimnastycznym koźle to popis iście szekspirowskiego temperamentu. A zarazem to jedna z twarzy szekspirowskiego szaleństwa.
Ale jest ich więcej. Szaleńcem jest groteskowy, rozmawiający z diabłami Owen Glendower, walijski wódz, w wykonaniu trudnego do rozpoznania Sławomira Grzymkowskiego. Jest nim po trosze i agresywny, rwący się do zabijania, Szkot Douglas Tomasza Błasiaka.
Galeria postaci drugoplanowych, to miara możliwości tego zespołu. Wiecznie roześmiany Ned Poins, inny biesiadnik z kręgu Harry’ego, staje się zauważalny dzięki osobowości Ignacego Lissa, modnego aktora filmowego. Kontrastuje z krwawymi zabijakami jakby zaplątany w zdarzenia, lękliwy szwagier Percy’ego Mortimer Michała Kurka. Hrabia Worcester, stryj Percy’ego, ma w wykonaniu Adama Biedrzyckiego kilka twarzy. Jest rozważnym pragmatykiem, tak kontrastującym z nadpobudliwym bratankiem. Ale ma też wypisane na obliczu gorzkie poczucie nieuchronności starcia i nawet jego wyniku. To jego decyzje nawet przyśpieszają czy zaostrzają krwawy finał.
Można narzekać na małą rolę kobiet, Szekspir napisał to zgodnie z duchem epoki. Ale Oberżystka Katarzyny Strączek i żona Percy’ego Hanny Skargi są wyraziste. Z kolei Dorota Bzdyla świetnie sprawdza się w roli dwóch facetów: Peto ze świty Falstaffa i Księcia Jana, młodszego syna Henryka IV.
Trudno mi na końcu nie przywołać mojego doświadczenia z amerykańskim filmem Gusa Van Santa „Moje własne Idaho” (rok 1991), kiedyś bardzo przeze mnie lubianego. Przypomniałem go sobie teraz. To opowieść o dwóch zaprzyjaźnionych chłopakach, męskich prostytutkach, z których Scott grany przez Keanu Reevesa porzuca towarzystwo Mike’a (Rivera Phoenixa) wybierając solidarność ze swoją zamożną sferą.
Film podszyty jest emocjami geja. Mike kocha Scotta, podczas gdy tamten jest heteroseksualistą, a sypianie z mężczyznami traktuje jako tymczasowe zajęcie mające zdenerwować jego bogatego ojca. Na dokładkę Mike obsesyjnie i bez skutku poszukuje swojej matki. O ile te wątki stworzył sam reżyser, o tyle wprowadzając postać grubego Boba Pigeona (William Richert), ćpuna i złodzieja, swoistego króla włóczęgów, Van Sant bardzo czytelnie nawiązał do wątku Falstaffa z „Henryka IV”.
Kilka scen z filmu to w istocie niemal bliźniacze powtórzenie tego, co napisał Szekspir, łącznie z szekspirowskimi dialogami: wątek podwójnego rabunku, kiedy to chłopcy bawią się kosztem grubego przyjaciela, rozmowa Scotta (Księcia Harry’ego) z ojcem (odpowiednikiem króla) i wreszcie odtrącenia Boba-Falstaffa przez Scotta-Harry’ego. Mike odpowiada tu postaci Neda Poinsa, ale historia jego upadku wykracza poza tamten dramat.
Finał filmu powiela okrucieństwo dalszych zdarzeń z teatru, kiedy to Henryk V po objęciu tronu wyrzeka się przyjaźni z opojem, a nawet zakazuje mu się do siebie zbliżać. Nam tego oszczędzono w Teatrze Polskim, bo ta scena znajduje się w części drugiej dramatu. Ale Van Sant dostrzegł i zbudował analogię patrząc na to inaczej niż Szekspir.
Trudno sądzić, że amerykańska publika masowo rozpoznawała te literackie konotacje. A jednak to żywy dowód na to, jak Falstaff wraz z archetypem jego relacji z Księciem był ważny dla Anglosasów. Sam grubas pojawia się zresztą w typowej szekspirowskiej komedii „Wesołe kumoszki z Windsoru”. My, Polacy, nie mamy aż takich związanych z tym literackim bohaterem skojarzeń, choć niektórzy kojarzyli z Falstaffem postać Onufrego Zagłoby u Sienkiewicza.
Jednemu z recenzentów ta wersja Szekspira skojarzyła się z „Grą o tron”. To skojarzenie ujmy nie przynosi, to przecież zarazem popkulturowo efektowny jak i inteligentny serial. Przy czym ja wybieram Szekspira.
Bo wprawdzie wiele zdarzeń przykrawał do swojej niepełnej wiedzy historycznej, a czasem i do politycznych realiów. Lancasterowie nie mogli być zbyt mocno przyczernieni, wszak ich potomkiem był po kądzieli Henryk VII Tudor, dziadek królowej Elżbiety, która te sztuki oglądała. A jednak zasadniczo tworzywem była dla niego w tym dramacie historia ciekawa, bo prawdziwa. Uzupełniona o pokaźną dawkę historiozoficznej lub społecznej goryczki. Francuz Ivan Alexandre i świetny zespół Teatru Polskiego oddali to wszystko celnie.