„Ślub” Zygmunta Krauzego wg dramatu Witolda Gombrowicza w reż. Krzysztofa Cicheńskiego w Teatrze Wielkim im. S. Moniuszki w Poznaniu. Pisze Dorota Szwarcman na blogu Co w duszy gra.
Ślub Zygmunta Krauzego, z librettem i w reżyserii Krzysztofa Cicheńskiego, porządkuje Gombrowicza, powoduje, że pewne rzeczy, u pisarza enigmatyczne, tu stają się oczywistością.
Na przykład kiedy na początku Henryk mówi: „Jakoś sztucznie mi się mówi, nie mogę mówić w sposób naturalny”, to jest to po prostu stwierdzenie faktu: nie dość, że zamiast mówić śpiewa, to jeszcze z przestawionymi często akcentami słownymi i z ową charakterystyczną frazą Krauzego, złożoną z poszarpanych nerwowo motywów: podobnie było w większości jego oper (choć nie w Bonie). To jest bardzo zaraźliwe zresztą, od razu zaczyna się w tym stylu mówić-śpiewać.
Reżyser w książce programowej zwierza się, że to kompozytor naprowadził go na uporządkowanie tej sztuki. U Gombrowicza nie wiadomo, co jest jawą, co jest snem, może wszystko jest snem, a może nie. W tym spektaklu Henryk z Władziem znajdują się w szpitalu polowym w jakiejś zrujnowanej posiadłości. Powiedzieć by można, że banał, już tyle spektakli rozgrywało się w szpitalu (najczęściej psychiatrycznym zresztą, ale nie tym razem), jednak tu akurat pasuje. Bohaterowie byli na wojnie; u Gombrowicza z niej wracają, tu ponoszą jej skutki (nie tylko rany, ale i PTSD); też właściwie nie wiadomo, czy na jawie jest ich dwóch, czy nawet kolega zwiduje się Henrykowi, tak jak cała reszta. Sceny rozgrywane to w każdym razie sen, który przeplatany jest z jawą: mówionymi monologami Henryka dobiegającymi z głośników; nad sceną wyświetla się wówczas twarz nieprzytomnego, leżącego w łóżku z zabandażowaną głową grającego go świetnego Michała Partyki. Sam Gombrowicz pisał w Dziennikach, że jest to dramat człowieka współczesnego, którego świat został zrujnowany: „nie tylko świat mu zrujnowano, on sam uległ ruinie”. Można więc przyjąć, że wszystko dzieje się w głowie zrujnowanego wojną człowieka, któremu zwidują się osoby bliskie przed laty i który usiłuje zaprowadzić w swoim zwidującym się świecie jakiś ład, choćby nawet zbrodniczy. Gdy ta zbrodniczość w końcu do niego dotrze, mówi (na koniec): jestem niewinny… Jeśli to wszystko wyśnił, to oczywiście jest. Ale i taki sen dowodzi, jakie pułapki kryją się w zrujnowanym świecie, jak łatwo jest dojść do tyranii.
Bardzo trzeba pochwalić zarówno orkiestrę pod batutą Katarzyny Tomali-Jedynak (już po raz kolejny okazuje się, że jest świetną dyrygentką operową), jak śpiewaków, właściwie wszystkich, ze szczególnym uwzględnieniem – poza wspomnianym już głównym bohaterem – Moniki Mych-Nowickiej (Matka), Łukasza Koniecznego (Ojciec), Piotra Kaliny (Władzio) i Jana Jakuba Monowida (Pijak), znów występującego w roli wrednego podburzacza (a jest w tym bardzo sugestywny). A poza tym wspaniale, że choć na samą końcówkę, lecz godnie został właśnie uczczony Rok Gombrowicza. Choć podobno młodzi ludzie z nim za bardzo nie kontaktują, jest im obcy. Widziałam na spektaklu dużo młodych, ciekawa byłabym wrażeń.