"Piękna Lucynda" Mariana Hemara w reż. Eugeniusza Korina w Teatrze 6.piętro w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Eugeniusz Korin po XVIII-wieczną ramotkę Bielawskiego zatytułowaną „Natręci”, w transkrypcji Mariana Hemara, sięga już po raz kolejny. Krotochwilną opowieść o miłosnych amorach młodego hrabiego Adama i jego mocno już zaawansowanego wiekiem wuja Faworskiego do tytułowej Lucyndy, wystawioną w 1765 roku w Operalni króla Stanisława Augusta, w roku 1992 w Teatrze Nowym w Poznaniu otwierały trzy muzy, w które wcielały się wielkie gwiazdy tej sceny, pełne gracji i wdzięku: Kazimiera Nogajówna, Krystyna Feldman i Sława Kwaśniewska. W 6. Piętrze w pierwszej odsłonie widzimy Dorotę Stalińską, Marię Pakulnis i Hannę Śleszyńską. Są dużo mocniej zindywidualizowane nie tylko w temperamentach, ale i w kostiumie. Talia, Melpomena i Terpsychora w warszawskim spektaklu w niczym nie przypominają mitologicznych postaci, nie będą się też unosić ponad sceną, czasem tylko z obłoczkiem w dłoniach starać się będą posunąć akcję do przodu, a gdy to nie pomoże użyją do realizacji swoich celów dużo cięższego oręża. Wszystkie trzy krzątają się jak w ulu aranżując również samą mimiką i gestykulacją kolejne sytuacje. W dodatku Śleszyńskiej przyjdzie się wcielić w dwie postacie służących, co aktorka uczyni rozśmieszając publiczność do łez. Szczególnie w kreacji Wawrzonka pokaże całą gamę swych komicznych, transformacyjnych umiejętności.
Korin całą historię opowiada z lekkością, dowcipnie i zabawnie. Nawet jeśli aktorzy posiłkują się grubszą kreską robią to w sposób finezyjny, nie przekraczając granicy szarży. Szyta grubymi nićmi intryga ożywiana jest sytuacjami z wykorzystaniem działań i zachowań mocno pastiszowych, niekiedy też świadomie kiczowatych. Całość tworzy komedię muzyczną, która skrząc się inteligentnym dowcipem, śpiewem i tańcem jest doskonałym materiałem na wieczór spędzony w teatrze w dobrym, doskonałym humorze. W przedstawieniu widać jak na dłoni, że aktorzy czują się w zaproponowanej przez Hemara estetyce jak ryby w wodzie. Na pewno pomagają im też doświadczenia zdobywane w występach kabaretowych. Wszystko to razem składa się na rzeczywistość utkaną z ingrediencji bardzo teatralnie szlachetnych, w równej mierze przepełnionych melancholią co humorem, a także zadumą i dowcipem. Sugestywność wizerunków postaci, tak samo jak ich stylowość, dziś już rzadko oglądana w takim wymiarze na scenie, daje wyrafinowany obraz świata, w którym „Szeleszczą w mroku zżółkłe afisze” „i w mgłach przyszłości oklaski słyszę – Brawo Żółkowski!… Rapacki! Solski!”.
Do sukcesu tego przedstawienia, które bawi publiczność, ale śmiechu nie wymusza głupim czy pustym żartem, przyczynia się bardzo dobrze tym razem skompletowany zespół aktorski. Wspomagają go inscenizacyjne pomysły reżyserskie Eugeniusza Korina, który stara się unikać przede wszystkich nachalnych przerysowań czy trudnych do zniesienia w takiej materii przejaskrawień. Udaje mu się natomiast zintensyfikować przyjętą konwencję zabawy poprzez nawiązanie do bliskiej Hemarowi poetyki teatrzyków ogródkowych. W ten sposób wszystkie słowne i ceremonialne relikty przeszłości powołują do życia lawinę nowych skojarzeń, tworzących smaczne w jakości odniesienia do sfery choćby erotycznej czy mocno zmysłowej. Ale nie tylko. Bo dostaje się tutaj tak samo i oświeceniowemu namaszczeniu, jak i temu wszystkiemu, co w następnych latach utonęło w niefrasobliwej paplaninie i grzechem jest do dzisiaj.
W zasadzie trudno byłoby powiedzieć, kto z obsady aktorskiej wiedzie w tym spektaklu prym. Wszyscy bawią się smacznie swoimi rolami, traktują je z przymrużeniem oka, a niektóre etiudy w wykonaniu Piotra Gąsowskiego, Joanny Liszowskiej czy Adrianny Kalskiej to prawdziwe perełki. Mamy zatem na 6. Piętrze do czynienia z dziełem w każdym detalu spójnym i od początku do końca stylowym. A to w tym teatrze jak do tej pory nie zawsze się udawało.