EN

27.03.2021, 15:25 Wersja do druku

Gustaw Holoubek, magnetyzer. Wchodził na scenę i wszyscy patrzyli tylko na niego

Opowiadać dowcipy umiał jak mało kto. Gdy pewien reżyser rzekł na próbie: - Panie Gustawie, i w tym momencie niepostrzeżenie wejdzie pan na scenę, Holoubek odpowiedział: - Niepostrzeżenie to ja mogę pańską żonę wy***ić.

fot. mat. Wydawnictwa Marginesy

„Każdy ma swojego Holoubka” – zwykł mawiać Tadeusz Łomnicki. To znaczyło: największego rywala, którego nie sposób lekceważyć. Łomnicki i Holoubek zajęli dwa pierwsze miejsca w plebiscycie czytelników „Polityki” wskazującym największych polskich aktorów XX wieku. Byli jednak kompletnie różni, choć obaj, po wojnie, uczyli się aktorstwa w Krakowie, pod okiem Juliusza Osterwy.

Łomnicki wyposażony był w genialną technikę. Wirtuozersko lepił grane postaci, przechodził z nimi fizyczną metamorfozę – opierał się na materiale literackim, życiowych obserwacjach i sposobach podpatrzonych u innych wybitnych aktorów. Co innego Holoubek, aktor przeżywający. Kogokolwiek by grał, zawsze był sobą. Przed rolą zadawał sobie pytanie: – Co by było, gdybym to ja był Edypem, Hamletem, Konradem?

Do księgarń trafiła właśnie książka Zofii Turowskiej „Gustaw. Opowieść o Holoubku”. Przeczytawszy ją, niejako na jej marginesie, poczynię tu, korzystając ze skromnych doświadczeń własnych, z rozmów z ludźmi z branży i ze starych wywiadów Holoubka wygrzebanych w Archiwum Filmoteki Narodowej, kilka uwag na temat tej intrygującej postaci.

Ja, mistrz, wyciągam dłonie...

– Nie mówię monologów po to, by oznajmić publiczności, że mam takie myśli, ale po to, by zapytać, czy dzieli je ze mną – powtarzał Holoubek skromnie. To zdanie tyczy zwłaszcza „Dziadów” wystawionych przez Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym w 1967 r. Holoubek grał wtedy Gustawa-Konrada.

Później zwierzał się w prasie: – Usiłowałem grać Gustawa-Konrada jeszcze w czasie okupacji, na tajnych kompletach aktorskich w Krakowie (…). Już wtedy coś we mnie zaskoczyło. Potem, w szkole teatralnej, w ramach dowolnej prezentacji mówiłem „Wielką Improwizację”. Czułem, że ten tekst jest moim tekstem.

Efekt finalny tak oceniał Andrzej Łapicki: – Jego „Wielka Improwizacja” to nie był natchniony śpiew ani deklamacja. To była rozmowa intelektualisty z Bogiem: o życiu, o świecie i o istocie boskości. Mówił z Bogiem jak równy z równym. Trudno to oceniać w kategoriach aktorskich.

Środowiskowa legenda, zapewne prawdziwa, głosi, że Holoubek pierwszy raz powiedział „Wielką Improwizację” dopiero na próbie generalnej. Wcześniej tylko ją markował. Na generalnej cały zespół Teatru Narodowego był w kulisie, zaś kilkanaście osób, w tym palący papierosa za papierosem dyrektor Dejmek i Krystyna Mazur, specjalistka od poprawnej wymowy, siedziało na widowni. Gdy Holoubek skończył, zapadła cisza, a wtedy pani Mazur zerwała się z notatkami, żeby wyliczyć błędne „sz”, „szcz”. Zanim zdążyła otworzyć usta, Dejmek rzucił: – Siadaj, kurwa, bo ci łeb upierdolę. Później ponoć zamknął się w gabinecie i cały we łzach przeżywał to, co usłyszał.

22 minuty zmienione w 12

Także dla Holoubka było to doświadczenie nadzwyczajne: – Zaczęło się coś, czego nigdy później nie doznałem w teatrze, całkowite unieważnienie dystansu między sceną a widownią, my, aktorzy, staliśmy się częścią publiczności. Ta publiczność na wieść, że „Dziady” decyzją władz zostają zdjęte z afisza, wyległa na ulice. Wybuchła polityczna zawierucha – Marzec 1968 r.

Holoubek mówił „Wielką Improwizację” przez 22 minuty. Mniej więcej od połowy w ogromnej emocji schodził ze sceny półprzytomny. Tyle że nie zachowało się kompletne nagranie jego wysiłku. Od czego są jednak przyjaciele? Tadeusz Konwicki, ekranizując „Dziady”, w „Lawie” (1989)obsadził Holoubka w roli Starego Poety, jakby Gustawa-Konrada po latach, pozwalając mu powiedzieć „Wielką Improwizację” raz jeszcze.

Holoubek zapamiętał: – „Wielka Improwizacja” w wersji filmowej trwa dwanaście i pół minuty. Wykonałem ją w małym studiu dźwiękowym na Chełmskiej, gdzie nie było żadnych dekoracji, tylko czarne tło i reflektor. Wysiadłem z samochodu, nałożyłem czarną pelerynę, stanąłem przed kamerą i a vista powiedziałem „Improwizację”. Nie pomyliłem się w tekście. Skończyło się ujęcie, chciałem powtórzyć, coś poprawić, nagrać drugi, trzeci dubel, ale usłyszałem: – Nie trzeba, jest w porządku. I tak to zostało.

W scenariuszu „Lawy” Konwicki nieco przyciął „Wielką Improwizację”, ale gdy Holoubek zaczął ją mówić, asystentka Konwickiego – Dżamila Ankiewicz – zorientowała się, że Holoubek mówi nieco inną niż scenariuszową wersję. Chciała zatrzymać nagranie, lecz Konwicki ją wyhamował, mówiąc: – No bo któż czuje „Wielką Improwizację” lepiej niż Holoubek?

Przed laty poleciałem do Monachium do Marii Wachowiak, drugiej żony Holoubka. To, będąc jej mężem, Holoubek sposobił się do zagrania Gustawa-Konrada. Z wywiadu, niestety, nic nie wyszło, bo dla Wachowiak „Dziady” złączyły się z rozstaniem. To na scenie usłyszała przypadkiem, że Holoubek, oszukawszy ją, wyjechał do Zakopanego z Magdaleną Zawadzką, swą przyszłą trzecią żoną.

Wachowiak ukończyła wydział reżyserii warszawskiej PWST. Jej zdaniem Holoubek jeszcze wspanialszy niż u Dejmka był jako król Edyp (1961) w Teatrze Dramatycznym, w reżyserii Ludwika René. Oglądała go w tej roli kilka razy, domagała się interpretacyjnych objaśnień, lecz nie umiał jej wytłumaczyć, co wraz z tekstem Sofoklesa wstępuje w niego na scenie.

Czyta gazetę w kącie sceny

Po naukach w Krakowie Holoubek wylądował w Teatrze Śląskim w Katowicach, z czasem objął tam posadę dyrektora artystycznego, grał m.in. Łatkę w „Zemście” (1951) i Jana Kazimierza w „Mazepie” (1953). Ze zdumieniem przekonał się wówczas, w latach stalinowskiego ucisku, że śląska publiczność odrzuciła socrealizm. Wolała klasykę. Wyciągnął z tego istotny wniosek: – Otóż wtedy zrozumiałem i zapamiętałem na całe życie, że teatr nie może kopiować ani naśladować rzeczywistości. Że wprost przeciwnie, powinien ją przetwarzać.

Stolicę Holoubek podbił legendarną rolą sędziego Custa w „Trądzie w Pałacu Sprawiedliwości” (1958) Ugo Bettiego w Teatrze Kameralnym, w reżyserii Marii Wiercińskiej. Jego Cust zręcznie eliminuje rywali stojących mu na drodze do fotela najwyższego sędziego.

Łapicki tak to zapamiętał: – Warszawa wtedy oniemiała. Zobaczyła aktora, który ma w sobie niezwykłą siłę magnetyczną. To był magnetyzer. Władał widownią. Było w nim coś przyciągającego, a równocześnie niesłychanie prostego. Wchodził na scenę i wszyscy patrzyli tylko na niego. Wszystko, co robił, było ciekawe. W „Trądzie...” czytał gazetę tak, że nie można było oderwać oczu od tego czytania.

Gdy na spektakl przyjechał z Krakowa jego ukochany profesor Władysław Woźnik, Holoubek „starał się czarować nawet żyrandole w teatrze”. Po przedstawieniu Woźnik czekał na niego przed budynkiem. Pokiwał z politowaniem głową: – Co pan gra? Czemu pan takie czary snuje na scenie, po co pan to wszystko sprzedaje? W takiej sztuce nie warto. Co pan będzie robił, jak pan będzie grał Hamleta?

Holoubek autoironicznie cytował te słowa, pamiętając, że źle wypadł jako Hamlet (1962) we własnej reżyserii. Zauważył przenikliwie: – To, że Hamlet był rolą nieudaną, potwierdziło tylko moje głębokie przekonanie, że nie wolno realizować marzeń dotyczących postaci rzekomo bliskich naszej osobowości.

Myśląc o przyczynach jego warszawskiego sukcesu, nie wolno zapominać o jeszcze jednym. Chory na gruźlicę, wywiedzioną z wojny, Holoubek przez rok żył w Katowicach w ciągłym stanie podgorączkowym. Wreszcie, zupełnie wyczerpanego, przewieziono go do Sanatorium Pocztowców na Antałówce w Zakopanem. Spędził tam prawie dwa lata. Wspominał później: – Wyniosłem leżak na balkon, wlazłem do śpiwora i tak przeleżałem całą zimę.

Ładował akumulatory, aż przyszedł cud wyzdrowienia. Był niczym Hans Castorp z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna. Zresztą czytał w Zakopanem tę książkę, poza tym Balzaka, Stendhala i Prousta. Najwięcej radości dała mu jednak zgłębiana po raz kolejny Sienkiewiczowska „Trylogia”.

Niepostrzeżenie, to ja mogę...

Jako się rzekło, Łomnicki i Holoubek raczej nie przepadali za sobą. Wiedząc o tym, przewrotny Konwicki nie mógł nie zestawić ich w „Lawie”. Łomnickiemu dał małą rolę unickiego księdza, którego odwiedza Stary Poeta. Mówił później: – Oni się z Guciem strasznie milutko do siebie odnosili.

Może i milutko, ale i Łomnicki, i Holoubek potrafili być brutalni. Łomnicki reżyserowi próbującemu go instruować powiedział: – Spierdalaj, wiem, jak grać.

Holoubek, gdy pewien reżyser rzekł mu na próbie: – Panie Gustawie, i w tym momencie niepostrzeżenie wejdzie pan na scenę, odpowiedział: – Niepostrzeżenie to ja mogę pańską żonę wypierdolić.

Byłem świadkiem tego, jak Jerzy Hoffman opowiadał tę ostatnią, prawdziwą anegdotę Aleksandrowi Domogarowowi, który stawił się w WFDiF na Chełmskiej, żeby zagrać Bohuna w „Ogniem i mieczem” (1999). Na planie Domogarow spotkał się Holoubkiem występującym w epizodycznej roli senatora Kisiela.

Skądinąd Hoffman przeskoczył wszystkich, jeśli chodzi o przekorne łączenie Łomnickiego z Holoubkiem. W finałowej scenie „Pana Wołodyjowskiego” (1969) oglądamy pogrzeb małego rycerza. W kościele, głosem Holoubka, ksiądz Kamiński woła: – Na Boga, panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają! Wojna! Nieprzyjaciel w granicach! A ty się nie zrywasz? Szabli nie chwytasz? Na koń nie siadasz?...

Holoubka słyszymy, lecz go nie widzimy. A z Łomnickiego-Wołodyjowskiego zostały jeno prochy w trumnie, po tym jak się z Ketlingiem w Kamieńcu wysadził. Więc niby obaj są, ale jakby ich nie było.

Gdy nieżyjąca już dziś Zuzanna Łapicka, pracując w

TVP 1, urządziła w dawnej Melodii, vis-a-vis byłego Komitetu Centralnego PZPR, rejestrowaną na antenę uroczystość ku czci Holoubka, dołączyłem do organizatorów wieczoru. Przygotowałem montażówkę złożoną z fragmentów „Salta” Konwickiego, „Pieczonych gołąbków” Tadeusza Chmielewskiego i „Przygód pana Michała” Pawła Komorowskiego, w której zazdrosny Holoubek przygląda się i komentuje to, jak Magda Zawadzka i Łomnicki się obściskują. Kiedy film puszczono, skryłem się w rogu sali, słuchając reakcji gości, świetnie obeznanych w środowiskowych podtekstach „kto, z kim, kiedy i dlaczego”.

Intelektualista? Tak i nie?

Na pytanie o intelektualnego guru środowisko aktorskie zawyrokuje niezawodnie: – Holoubek.

Jerzy Gruza powiedział mi jednak kiedyś: – Holoubek był tak inteligentny, że publiczność rozumiała, co on do niej mówi. Chociaż, w pewnym sensie, był oszustem. Wcale nie czytał wielu książek. Jego wiedza brała się z przemyśleń i z grania w ciekawych sztukach. A brzmiał inteligentnie, bo umiał trzymać pauzę i zostawiał widzowi miejsce na refleksję.

Pamiętam też utyskiwania Łapickiego, że Holoubek „tego nie widział, tego nie czytał. Ale o wszystkim mówił, że marne”. Łapicki bronił przed Holoubkiem wielkości aktorskiej Krystyny Jandy, którą tenże kwestionował.

Oczywiście miał do tego prawo, także z powodu inteligenckiego czaru, który z niego emanował. Na niego trudno się było złościć, choćby był nie wiem jak złośliwy. Inny punkt wspomnianego przed chwilą programu telewizyjnego ku jego czci to wystąpienie ambasadorki Słowacji w Polsce: Magda Vášáryová, wcześniej gwiazda czechosłowackich „Postrzyżyn” Jiriego Menzla, tłumaczyła zebranym, niczym nauczycielka na lekcji obcego języka, że „Holoubek” znaczy po czesku „Gołąbek”.

Co ci jajeczka wystygną!

Opowiadać dowcipy umiał jak mało kto. Niektóre, choćby po angielsku zabawną serię o lordzie Pembroke’u, powtarzał bezustannie, a mimo to ludzie wciąż się śmiali. Najbardziej lubił wulgarne dowcipy siekiery. Domagał się ich od młodszych kolegów z Teatru Ateneum, po czym pędził do Czytelnika, żeby powtórzyć je Konwickiemu. W jego ustach nie raziły ani trochę.

Mnie szczególnie urzekała bezpruderyjna ironia Holoubka na własny temat. Opowiadał choćby, że w dzieciństwie pewnego dnia bawił się na podwórku z kolegami, twardzielami z krakowskiego Zwierzyńca. I wtedy jego matka wyszła na balkon i krzyknęła: „Gucieńku! Wracaj szybko do domu, bo ci jajeczka wystygną”. Albo wspominał, że żeńskie gimnazjum wysłało do jego szkoły zaproszenie na bal: „Zapraszamy całą klasę IV b z wyjątkiem kolegi Holoubka, któremu boimy się w tańcu nadepnąć na uszy”.

Cudowne zwieńczenie jego autoironii stanowi historia z szaletu miejskiego gdzieś w Polsce. Wychodząc z niego, Holoubek uiścił należną opłatę u babci klozetowej. Wtedy ta, zrywając się ze stołka, powiedziała: – Pan Holoubek! Cieszę się, że mogłam pana bliżej poznać.

Aktor raczej komediowy

Holoubek powtarzał: – W filmie chyba nie byłem zbyt dobrze obsadzany. Kierowano się moimi rolami w teatrze, a tymczasem, jak mi się zdaje, nie najgorzej bym się chyba sprawdził na ekranie jako aktor komediowy.

Komediowo obsadzili go Jerzy Hoffman i Edward Skórzewski jako Profesora, szefa szajki złodziejskiej w „Gangsterach i filantropach”. W polskim westernie „Prawo i pięść” zrobili zeń sprawiedliwego, który broni miasteczka na ziemiach zachodnich przed szabrownikami.

Ale najwspanialszy pomysł Hoffman miał przed „Potopem” – chciał, żeby Holoubek zagrał i króla Jana Kazimierza, i zdrajcę Janusza Radziwiłła. Mówił mi: – Radziwiłł miał być jak chory, mądry pająk oplatający muchę, czyli Kmicica. Kino to nie podręcznik historii, więc ucharakteryzowaliśmy go na podstawie portretu hetmana Sapiehy: łysina, siwe włosy do ramion, wąs zapleciony w warkoczyk i opadający do piersi. Całą figurę wzorowałem na Iwanie Czerkasowie grającym Iwana Groźnego u Eisensteina.

Niestety, Holoubek propozycję odrzucił. Zgodził się co najwyżej zagrać pięknisia Bogusława Radziwiłła, żeby zaimponować ukochanej Magdzie Zawadzkiej. Wciąż liczę na to, że kiedyś w zabałaganionych archiwach odnajdą się zdjęcia Holoubka w charakteryzacji starszego z Radziwiłłów.

W stylowo komediowe, a la Gregory Peck, możliwości Holoubka wciąż wierzy Józef Hen. Gdy próbował sił w reżyserii, w telewizyjnych „Perłach i dukatach” zobaczył w nim polskiego dyrygenta, którego w Czechosłowacji polska studentka (Ewa Wiśniewska) pomyłkowo bierze za Czecha. No i marzył, żeby Holoubek zagrał Boya Żeleńskiego według scenariusza, który szykował dla Jerzego Kawalerowicza.

Żadna z ról, poza Gustawem-Konradem, nie przykleiła się do Holoubka. A jedna, nieszczęsna, mogła. W „Żołnierzu zwycięstwa” z 1953 r. Wandy Jakubowskiej, o generale Karolu Świerczewskim, zagrał bowiem… Feliksa Dzierżyńskiego. Partyjna recenzja jego występu sprawiła mu radość: – Pani Jakubowska powiadomiła mnie w sekrecie, że po pokazie „Żołnierza zwycięstwa” w Komitecie Centralnym jeden z towarzyszy stwierdził: – Ten Dzierżyński ma niedobre spojrzenie. Odpowiedziałem: – Bo ja się przygotowywałem do tej roli, studiując książkę hrabiego Ronikiera „Czerwony kat Rosji”.

Wybuchnie skandal

Poważne role Holoubek grywał u swego ulubionego reżysera Wojciecha Hasa, np. w „Pętli” z 1957 r. wg Marka Hłaski, gdzie był kończącym ze sobą alkoholikiem. 40 lat później błysnął w filmie ucznia Hasa – Sławomira Kryńskiego – „Księga wielkich życzeń”. O pensjonariuszach sanatorium dla ludzi starych, które przyjmuje pod swój dach dziewczynki ze spalonego domu dziecka. Holoubek jest tu Adamem, którego zgorzknienie rozładowuje siedmioletnia Marysia (Martyna Michalska). Zagrał Adama przejmująco: jego studzienny głos świetnie zderzył się ze szczebiotem zachowującej naturalność dziewczynki. Jednak zasłużonej nagrody na festiwalu w Gdyni nie dostał. Dlaczego?

Poszło o to, że członkini festiwalowego jury, Elżbieta Czyżewska, trzy lata wcześniej przywiozła z Nowego Jorku sztukę Johna Guare’a „Szósty stopień oddalenia”, żeby wystawić ją w Dramatycznym z sobą w roli głównej. O jej wyreżyserowanie poprosiła Holoubka, który się z tego wykręcił. Może wyczuł, że polską widownię niespecjalnie obejdzie historia pary nowojorskich handlarzy sztuką, którą naciąga młody i piękny ciemnoskóry oszust. Ostatecznie „Szósty stopień oddalenia” wyreżyserował Piotr Cieślak, ale sztuka nie odniosła spodziewanego przez Czyżewską sukcesu.

Gdy ostatniego dnia festiwalu staliśmy w foyer Teatru Muzycznego w Gdyni, Czyżewska, z nieodłącznym papierosem w fifce i z zamykaną srebrną popielniczką, powiedziała mi: – W związku z jedną naszą decyzją wybuchnie skandal.

Bo to ona urobiła jury kierowane przez Kawalerowicza, żeby za rolę męską nagrodzić… Niemca Tila Schweigera występującego w „Bandycie” Macieja Dejczera.

Takich dwóch jak nas trzech

Pytany: „Co pana łączy z Holoubkiem?”, Konwicki wyjaśniał: – Tylko inteligencja.

Ta odpowiedź nie wyczerpuje jednak całości zagadnienia. Było ich trzech: Holoubek, czyli Gucio, Konwicki, czyli Konwa, i Łapicki, czyli Łapa. Stanowili przyjacielski trójkąt: szanowali się i szamotali, każdy drugiemu czegoś zazdrościł, ale lubili swoje towarzystwo: z Holoubkiem Konwicki przesiadywał przy stoliku w Czytelniku, z Łapickim codziennie o tych samych porach rozmawiał przez telefon. Gdy stolik przeniósł się do Bliklego, siadywali tam we trójkę, dopraszając gości.

To Konwicki odpowiadał za drobne prowokacje, dbając o to, żeby nie było między nimi nudno. Gdy Holoubek wydał „Wspomnienia z niepamięci”, Konwa i Łapa pokpiwali, sam słyszałem, że „Gucio pisze jak Konopnicka”. Albo taka oto scena przy stoliku u Bliklego: Holoubek jest już schorowany, poddawany dializom. Trzęsą mu się ręce. Konwa nachyla się do Łapy i wskazując Gucia, szepce: – Jak papież, jak papież.

To ja redagowałem „Dzienniki” Łapickiego, więc wiem, ile jego córka Zuzia, jako cenzorka, z nich wyrzuciła. Moim zdaniem niesłusznie. Oj, był tam zwłaszcza jeden kawałek bezpardonowy względem Holoubka. Ale nie dajmy się zwieść emocjonalnym pozorom. To, że cała trójka czasem, jeden drugiemu, drugi trzeciemu, i na odwrót, przypiekała boleśnie pięty, wcale nie podaje w wątpliwość ich kolczastej przyjaźni. Wprost przeciwnie, dowodzi, że nawet największe złośliwości nie mogły jej unieważnić. Po tym, jak Holoubek i Łapicki odeszli, Konwicki gasł u Bliklego samotny i obolały.

Holoubek zazdrościł Łapickiemu głównej roli w „Jak daleko stąd, jak blisko” z 1971 r., lecz to żona Konwickiego, Danuta, zdecydowała, że Łapicki będzie bardziej przekonujący w licznych śmiałych scenach z kobietami. Gucio, w przeciwieństwie do Łapy, nie uchodził za Don Juana. Jednak żony wybierał sobie nadzwyczaj urodziwe. Pierwsza – poznana w Krakowie Danuta Kwiatkowska – miała wielki talent „aktorki tragiczki”, lecz z powodu choroby rzuciła scenę w 1963 r. Gdy znajoma Holoubka zobaczyła serial „Królewskie sny” Grzegorza Warchoła, w którym zagrał wiekowego Jagiełłę, powiedziała mu: – Nigdy nie byłeś ładny, ale miałeś majestat.

Sędzia kalosz

Rodzice Holoubka (ojciec był spolonizowanym Czechem) mieli pięcioro dzieci z wcześniejszych związków. Stąd u Gustawa czterech przyrodnich braci i najstarsza siostra – Helena. Mieszkali koło stadionu Cracovii. Od wysportowanych braci Holoubek przejął miłość do piłki nożnej. Grali w nią na Błoniach. Kiedyś jako najmłodszy został ustawiony w charakterze słupka. W ferworze gry brat zamiast w piłkę kopnął w niego. Zanieśli „rannego” Gustawa do domu, gdzie matka leczyła go okładami z wody borowej i jajek, i szybko wrócili na boisko. Później, u lekarza, okazało się, że noga była złamana. Po kontuzji Holoubek grał na pozycji lewego łącznika.

W dorosłym życiu stał się namiętnym kibicem. Oglądał mecze na stadionach, a potem już tylko w telewizji. Przeklinał przy tym potwornie, obrażając sędziów i nieudolnych zawodników. W furii zdarzyło mu się złamać poręcz fotela.

W PRL-u podczas oglądania wypalał dwie paczki sportów, twierdząc, że są najzdrowsze, bo nieperfumowane. Czasem już w trakcie meczu rozentuzjazmowany sięgał po telefon. Bo Konwicki i Łapicki również byli zagorzałymi kibicami.

Raptem kilkanaście dni temu mój przyjaciel – reżyser Grzegorz Jankowski – jęknął w mojej obecności, że wciąż nie może sobie darować tego, że nie nakręciliśmy planowanego dokumentu o Guciu, Konwie i Łapie oglądających razem i oceniających mecz piłkarski. To byłby sportowy horror, komedia i traktat filozoficzny w jednym.

Nie ma jak w teatrze

W Warszawie Holoubek był dyrektorem artystycznym Teatru Dramatycznego i Teatru Ateneum do 2008 r. Dyrektorem specyficznym, mało spraw załatwiał w gabinecie. W Dramatycznym obwieścił zespołowi, że absolutnie nie toleruje donosów. Tak opisywał narzuconą przez siebie luźną atmosferę: – Aktorzy rano jedli w teatrze śniadanie, niezależnie od tego, czy mieli próbę, czy nie, grali w kości, w szachy, w lecie opalali się na tarasach, oddawali się dyskusjom, dowcipkowali i dywagowali (…). Ich dzieci przychodziły do teatru odrabiać lekcje.

Choć powtarzał, że nie uznaje demokracji w sztuce, tworzył komisje złożone z pięciu czy sześciu aktorów, które odbierały przygotowywany spektakl. To znaczy: ci aktorzy, w spektaklu niewystępujący, zjawiali się na widowni dziesięć dni przed premierą, a potem w rozmowie z reżyserem i obsadą wyrażali swoje uwagi. Było to rozwiązanie cokolwiek „radzieckie”, ale zmyślne – w razie konfliktu dyrektor Holoubek mógł powiedzieć reżyserowi: – To nie ja, to oni. Tłumaczył też: – Zdarzało się parokrotnie, że propozycjom nawet wybitnych aktorów, którzy chcieli być w Dramatycznym, musiałem odmówić, ponieważ zespół ich sobie nie życzył. Jego Dramatyczny był teatrem znakomitym.

Dlatego Holoubek boleśnie przeżył dymisję, którą w grudniu 1982 r., na stojąco, wręczyli mu minister kultury Kazimierz Żygulski i sekretarz KC Waldemar Świrgoń. Holoubek napisał list protestacyjny do generała Wojciecha Jaruzelskiego, by po latach dowiedzieć się przez pośredników, że do Jaruzelskiego ten list ponoć nigdy nie dotarł. Jednym z wielu powodów dymisji było to, że Dramatyczny tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego użyczył swej siedziby solidarnościowemu Kongresowi Kultury Polskiej.

Do Ateneum Holoubka świetnie przystawało jego teatralne wyznanie wiary: – Wszystko, co jest energią aktorską, namiętnością i emocją, zawiera się w słowach, a nie w tym, że tarzam się po scenie, wywracam koziołki, kopuluję, całuję partnerkę (…). Mówienie zatem powinno być produktem myślenia. Nie dziwota więc, że przez tzw. postępową krytykę Ateneum zostało uznane za przykład artystycznego wstecznictwa.

Skarga by się nie powstydził

Niektórzy, łącznie z Konwickim, nieco drwili z Holoubka, że „poszedł w stanowiska”. Był posłem w latach 1976-82, prezesem SPATiF-u w latach 1971-80 i, już w wolnej Polsce, senatorem – 1989-91. Do PZPR nigdy jednak nie wstąpił, choć w Katowicach gorliwie go do tego zachęcano. Opowiadał później: – Odmawiałem, tłumacząc szczerze, że ta ideologia jest mi obca i nie mam do niej przekonania. Wtedy nagle pojawiła się z komitetu wojewódzkiego sugestia, która była zaleceniem I sekretarza, aby przestać mnie namawiać.

W czasach pierwszej „Solidarności” wygłosił w Sejmie wspaniałe przemówienie, w którym patetyczna logika wywodu sprzęgła się z potęgą wytrenowanego aktorskiego głosu. Ksiądz Piotr Skarga by się go nie powstydził. Ale ja zapamiętałem też, że nie zważając na powagę Sejmu, Holoubek siadał wówczas na poręczy fotela marszałka Stanisława Gucwy, szepcąc mu coś do ucha. Była to diaboliada, trochę w stylu Wolanda, którego Holoubek zagrał w „Mistrzu i Małgorzacie” u Macieja Wojtyszki.

Holoubek złożył mandat poselski na znak protestu przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego.

Po nim przyjdą inni

Znam dwóch „spadkobierców” Holoubka. Marek Kondrat powtarza nieodmienne: – Poznałem go jako mały chłopiec na planie „Historii żółtej ciżemki” (1961) Sylwestra Chęcińskiego, gdzie grałem jego ucznia Wawrzka, a on mojego mistrza Wita Stwosza. I w takim właśnie stosunku pozostawaliśmy przez całe jego życie.

Drugi „spadkobierca” to Piotr Fronczewski – Hamlet w Dramatycznym i król Edyp w Ateneum, w obu przypadkach w reżyserii Holoubka. Swoje kościelne wystąpienie na jego pogrzebie zaczął od pytania: – Co by tu jeszcze powiedzieć, panie Gustawie? Całość była niczym płacz ubrany w słowa. Fronczewski mówił głosem silnym, acz łamiącym się z emocji, że w teatrze nastała teraz „pustka bezbrzeżna i nie do zniesienia, mimo że Holoubka ciągle jest w Ateneum pełno, nawet przy słynnym stoliku do gry w kości”.

A jak Holoubek zareagowałby na własny pogrzeb? Pewnie jakimś żartem o śmierci. Choćby tym: – Stary Rosenzweig udał się do redakcji gazety, żeby umieścić nekrolog. Usłyszał, że tekst do sześciu słów jest bezpłatny. Napisał: „Zmarła Helena Rosenzweig”. – Zostały panu jeszcze trzy słowa – powiedział przyjmujący nekrolog. Rosenzweig dopisał: „Sprzedam opla”.

Tytuł oryginalny

Gustaw Holoubek, magnetyzer. Wchodził na scenę i wszyscy patrzyli tylko na niego

Źródło:

„Gazeta Wyborcza” online

Link do źródła

Wszystkie teksty Gazety Wyborczej od 1998 roku są dostępne w internetowym Archiwum Gazety Wyborczej - największej bazie tekstów w języku polskim w sieci. Skorzystaj z prenumeraty Gazety Wyborczej.