EN

10.07.2024, 10:44 Wersja do druku

Gra we dwoje i do kwadratu

„Akt równoległy” Dereka Benfielda w reż. Dominika Nowaka w Nowym Teatrze im. Witkacego w Słupsku. Pisze Wiktoria Formella z Nowej Siły Krytycznej.

fot. Magda Tramer/mat. teatru

„Akt równoległy” Dereka Benfielda w reżyserii Dominika Nowaka to świetnie zrealizowana farsa, która dostarczając bezpretensjonalnej rozrywki, stanowi uzupełnienie ambitnego repertuaru Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku o propozycję skierowaną dla szerokiej publiczności.

Spektakl wykorzystuje schemat małżeńskiej komedii omyłek, by opowiedzieć o (niedoszłej) zdradzie fizycznej (psychiczną autor nawet nie zawraca sobie głowy). Rozpoczyna się od „Diamonds Are A Girl's Best Friend” Marilyn Monroe (remaster z 2018 roku). Muzyczna propozycja Agnieszki Chmielnik stanowi klucz interpretacyjny. Swing jako symbol dekadenckiego Zachodu i wolnej miłości (w innej scenie pojawi się też kultowe „Sing, Sing, Sing (With a Swing)” Benny’ego Goodmana) to trafny anturaż dla opowieści o dwóch parach świeżo upieczonych kochanków poszukujących cielesnych uciech poza małżeńską monotonią.

To, że oglądamy przedstawienie zanurzone w amerykańskich realiach sprzed pół wieku sygnalizuje również oprawa plastyczna zaproponowana przez Barbarę Guzik. Panie noszą garsonki i fascynatory albo stylizacje na pin-up girls (sukienki dopasowane w talii i rozkloszowane u dołu, sznury pereł, pantofle na niewielkich obcasach). Panowie ubrani są nieco skromniej – w koszule i spodnie zaprasowane na kant. Kostiumografka podąża za wskazówkami scenariusza, wszak jedna z postaci stwierdza: „czuję się jak kobieta rozwiązła, ale nie chcę tak wyglądać!”. To nie tylko gra omyłek, ale i pozorów – kostiumy sprawiają, że niecny występek w oka mgnieniu zyskuje sznyt vintage elegancji zza oceanu. Dopełnia ją anturaż recepcji z barem i szafą grającą, a zwłaszcza zawieszony pośrodku neon informujący o miejscu akcji. Prowincjonalny motel zdaje się wprost wymarzony na weekendową namiętność. Cisza, spokój, idealny adres na ucieczkę od miejskiego gwaru, ale i gwarancja dyskrecji. Pech chciał, że na miejsce pozamałżeńskich zabaw (jak na ironię – upatrzone w gazetce parafialnej!), i mąż, i żona wybrali ten sam motel. Na domiar złego, ich kochankowie to również... małżeństwo. Niedorzeczny czworokąt sprawia, że wszystko zostaje w jednej, wielkiej rodzinie, bowiem (jakby absurdów było mało) wszystkie postaci noszą nazwisko Smith. Nieświadomi igraszki losu zajmują sąsiednie pokoje. Lokum zielone i niebieskie, oddzielone tylko wąskim korytarzykiem, staje się poligonem niekończącej się bieganiny i zakradania się byleby tylko nie wpaść na siebie, żeby chrapka na zdradę nie wyszła na jaw. 

fot. Magda Tramer/mat. teatru

Kluczowa w tym zasługa portiera Ferrisa – wystylizowanego na boya hotelowego Kacper Bocek – początkowo nieco ślamazarnego, ale gdy tylko dostrzeże szansę na dodatkowy zarobek, szybko zmieni się we wścibskiego i przebiegłego spryciarza. To właśnie on jest spiritus movens akcji, wprawia w ruch mnóstwo, nieodzownych w farsie, drzwi i nadaje kierunek gonitwie. Wykazuje się kreatywnością ratując to sytuacyjne pomyłki, to słowne nieporozumienia, by po chwili przyłapać gości w najmniej oczekiwanych pozycjach i konfiguracjach. I znów cała misternie utkana konstrukcja legnie w gruzach, a zabawa w oszustwa musi zacząć się od początku. Łasy na pieniądze Ferris jest gotowy na wszystko, w jednej ze scen zgodzi się nawet na damskie fatałaszki, a poza tym wykorzystuje swój talent taneczny i wokalny w „I Wanna Be Loved By You” Marilyn Monroe. Pozornie wszystko po to, aby zdrada nie wyszła na jaw, a wizerunek klienteli pozostał nienaganny, a rzeczywiście – żeby kasa się zgadzała. Ferris pomaga lowelasowi Rogerowi (Igor Chmielnik) i Sally (Katarzyna Pałka) jego nowej partnerce, drapieżnej i wyemancypowanej, której słabością jest alkohol. Portier ratuje też fajtłapowatego, zakompleksionego introwertyka Geoffa (Adam Borysowicz) i jego naiwną kochankę Helen (Jowita Kopiewnicka), która wprawdzie chciałaby zdrady, ale... się boi, więc emocje zajada czekoladkami. Rysowane grubą kreską charaktery rzutują na wszystkie czynności wykonywane przez postaci, a że farsa jest oparta na zasadzie podwójności i równoległości działań par, generuje dużo wesołości, zarówno, gdy oglądamy przygotowania do randki, jak i jej przebieg.

Tekst Dereka Benfielda cieszy się umiarkowanym zainteresowaniem teatrów nad Wisłą. Od prapremiery Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku minęło prawie dziesięć lat, a historia realizacji, zanim dotarła do Słupska, objęła jeszcze krakowski Teatr Ludowy i stołeczny Capitol. Scenariusz pełen absurdalnego humoru wprawdzie skrzy się od niezbyt wyszukanych, seksualnych metafor (o niesprawnym aparaciku, kończeniu i paluszkach czy przepychaniu rur), lecz działa na słupską publiczność, niemal pokładającą się ze śmiechu, wprost wybornie. Duża w tym zasługa zarówno reżyserii Dominika Nowaka, utrzymującej zawrotne tempo akcji, ale przede wszystkim świetnej pracy zespołu kreującego pełnokrwiste postaci. Słupski „Akt równoległy” nie rości sobie ambicji bycia czymś więcej, niż farsą, ale z tego – dodajmy: niełatwego – zadania wywiązuje się nie tylko bez zarzutów, ale i z nawiązką.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne