"Trans-Atlantico" według "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza w reż. Tomasza Gawrona z Teatru im. Solskiego w Tarnowie na XV Międzynarodowym Festiwalu Gombrowiczowskim. Pisze Tomasz Domagała w oficjalnym dzienniku Festiwalu na stronie domagalasiekultury.pl.
Czwartek, 13 października 2022
Najciekawszym wątkiem tego przedstawienia jest będący naturalną częścią owego reprezentowanego przez Argentynę „kolorowego” świata – homoseksualizm (w opozycji do homofobicznej, maczystowskiej Polski). Przeprowadzony jest on z dużym namysłem i prawdziwie ciekawą konkluzją: Gonzalo wprawdzie może sprowadzić na „inną” drogę młodego Ignacego, ale to i tak bez sensu, gdyż chłopiec na pewno nie obdarzy zainteresowaniem (a co dopiero jakimś uczuciem) wyliniałego nimfomana na progu śmierci. Schimsheiner, bazując na uzyskiwaniu przez swojego bohatera świadomości, iż jego czas się tu, na ziemi, powoli kończy, buduje znakomitą rolę, wymykającą się jednoznacznej ocenie czy interpretacji. I choć miejscami cały ów wątek jest perwersyjnie śmieszny, przepełnia go w sumie jakiś rodzaj przygnębiającej melancholii, dodając mu prawdziwie metafizycznego charakteru. Widać, że Gawron zrobił Trans-Atlantico dla Gonzala, w jego wampirycznej historii odnalazł czysty ton i dobrze się w niej umościł.
W innych przestrzeniach opowieści Gombrowicza nie jest już jednak tak różowo (!). Szwankuje adaptacja i dramaturgia spektaklu. Bohaterem „pierwszej części” przedstawienia (choć nie ma przerwy), zgodnie zresztą z oryginałem, jest Witold Gombrowicz. Tekst został uzupełniony przez reżysera fragmentami jego Dziennika, nic za tym jednak nie idzie. Nie wiadomo w sumie, o co reżyserowi tak naprawdę chodzi, śmiertelnie poważny i kostyczny Aleksander Fiałek w roli Gombrowicza mówi wprawdzie dużo, nie zawsze jednak wiedząc, dokąd to wszystko zmierza. Jest głównym bohaterem spektaklu do momentu pojawienia się Gonzala, który na skutek niewątpliwej charyzmy Schimsheinera, ale i wyraźnej sympatii reżysera wobec jego postaci, przejmuje opowieść, stając się jej głównym bohaterem. Narrator-Gombrowicz gdzieś znika, przestając nas trochę obchodzić, w związku z tym trudno się rozeznać, o co mu w tym całym opowiadaniu chodziło.
Gdyby ktoś mnie zapytał, o czym jest spektakl Gawrona, powiedziałbym, że o zetknięciu czarno-białych, posępnych Polaków z kolorowym „iberoświatem” Argentyny, aczkolwiek przeszkadza mi tu nonszalanckie potraktowanie świata Ameryki Południowej. Język hiszpański wydaje się reżyserowi wystarczającym pretekstem do pożenienia meksykańskiego święta zmarłych (wielkie postaci kolorowych kościotrupów) z argentyńską piosenką Gildy i śpiewającą w ladino (język hiszpańskich Żydów) Yasmin Levy. Nonszalancja takiego podejścia mści się na przedstawieniu, gdyż prowokuje widza do bezsensownego szukania jakiegoś klucza, wspólnego mianownika wszystkich tych „iberoodniesień”, odciągając jego uwagę od rzeczy naprawdę ważnych. Nie najlepiej też się komunikują polskie wątki spektaklu, zwłaszcza te związane z argentyńską Polonią (polowanie), jakby reżyser nie dbał zbytnio o to, co go nie interesuje.
Z tego spektaklu na pewno zapamiętam postać Gonzala oraz wspaniały, inspirowany tangiem taniec Ignasia z Horacjem w jego finale. I konkluzję, że nie warto walczyć z czasem, bo porażka w walce z nim jest i śmieszna, i tragiczna.