EN

11.06.2024, 08:25 Wersja do druku

Gondor wzywa pomocy

„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Michał Mizera, członek Komisji Artystycznej X Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej i Europejskiej „Klasyka Żywa”.

fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Symbole mają znaczenie. Premiera przedstawienia Mai Kleczewskiej odbyła się w rocznicę prapremiery Stanisława Wyspiańskiego, w tym samym teatrze, dokładnie 16 marca. Odmierzana w latach liczba nie jest jubileuszowa, ale jest symboliczna. Od 1901 roku minęły dokładnie 123 lata. Tyle samo czasu minęło pomiędzy trzecim zaborem a odzyskaniem niepodległości. Czy czas przez te i owe 123 lata biegł tak samo? Czy nasz dystans do 1901 roku daje się porównać z emocjami 1918 roku? Coś się zmieniło w 1795 roku (jak się okazało z czasem: na długo), coś się zmieniło w 1918 roku (jak się okazało: na krótko). Mieliśmy swojego bohatera wtedy, mieliśmy swojego bohatera potem. Mieliśmy co najmniej jeden, równy tamtym, punkt przełomowy po drodze, w 1989 roku. I kolejnego protagonistę dramatu.

 Mickiewicz w słynnej i ważnej dla późniejszego teatru polskiego Lekcji XVI mówił (tu w przekładzie Leona Płoszewskiego), że „dramat zapowiada niemal zawsze kres jednej, a początek innej epoki”. „Wesele” Wyspiańskiego zdaje się potwierdzać tę tezę, jest właśnie dramatem opisującym stan „tuż przed”, o zagadkowym finale urwanym „za pięć dwunasta”. Słusznie i trafnie teatr w reklamowych zapowiedziach stawiał pytanie o tradycyjne czytanie finału „Wesela” jako obrazu narodowego marazmu, wspólnotowej niemocy: „A może jest na odwrót? Może ta perwersyjna, triumfalna i monumentalna scena uśmiercania społecznej energii wyzwala poczucie ulgi, uwalnia od lęku przed krwawą przemocą, zapewnia błogie uczucie wzniosłości i bezgrzeszności?”. Może to dobrze, że Jasiek zgubił złoty róg?

Przedstawienie Mai Kleczewskiej przeczuwa i obrazuje jakieś silne przesilenie, typowe dla jakiegoś przełomu, jest nasycone pulsującymi emocjami, obawami, lękami wzmacnianymi nierozliczoną przeszłością, wypartymi zbrodniami, poniechaną zbiorową terapią prowadzącą do uzdrowienia, nieumiejętnością czy niegotowością spojrzenia w lustro. Jest w swym scenicznym natężeniu neurotyczne, mroczne, narzucające się, atakujące, niepokojące, drażniące, jak głos podświadomości dający o sobie znać w chwili kryzysu czy przesilenia. Jak głos przeczucia czy intuicji, który przedziera się przez kolejne zasłony i wieszczy zmianę. Krzyczy o niej, ale nie jest słyszany, nie jest rozumiany, nie jest skuteczny. Zamiast ku wyzwoleniu, prowadzi ku mrocznym wyrokom polskiego koła Fortuny. Staje się głosem kasandrycznym. Raz dokoła, raz dokoła! „Tamci tańczą, my stoimy;
chcemy tańczyć także i my”.

„Wesele” Kleczewskiej, jak „Wesele” Wyspiańskiego, wieszczy zmianę, ale nie umie – podobnie jak tamto – jednoznacznie jej nazwać. Widzi symptomy, nie umie postawić diagnozy. Nie patrzy bowiem w przeszłość. Owszem, podobnie jak tamto, widzi przemiany społeczne (i wzmacnia rolę kobiet, które w tym przedstawieniu nie certolą się z mężczyznami), dostrzega powolnie, ale jednak zachodzący proces uwalniania się od heroizowanej historii ofiarniczej (podważając mit o chłopomanii u synów i wnuków ofiar rabacji), nazywa krzywdy popełnione bliźnim (i stawia pytania o lekcję z Zagłady), wystawia rachunek chrześcijaństwu, temu postulowanemu i temu faktycznemu (temu, który pozostaje wyzwaniem i temu, które poniosło i ponosi klęskę w każdym sięgającym po kosę). Może nie wszystko (i nie wszyscy) żeśmy zapomnieli, pamiętamy więcej i lepiej, ale wygląda na to, że wciąż za mało i za późno. „Wesele” Kleczewskiej zapowiada nowego bohatera, ale nie wie, kto nim zostanie. Zapowiada nowy dramat, ale nie wie, kto będzie jego autorem. Jutro jednak zawsze wielką tajemnicą. Rozpoznać nieuchronne to złamać pieczęć tajemnicy.

„Skoro myśl ożywiająca naród znalazła już swoich przedstawicieli w rzeczywistości, skoro wydała już bohaterów, wówczas dąży do utrwalenia pamięci czynów w sztuce, wydaje dramat. Przeznaczeniem tej sztuki jest pobudzać, a raczej, jeśli wolno tak się wyrazić, zniewalać do działania duchy opieszałe” – mówi dalej Mickiewicz w Lekcji XVI, swoistej ewangelii polskiego teatru. „Wesele” Kleczewskiej, powstałe nie tylko po krakowskich „Dziadach”, wyklętych przez upolitycznione krakowskie kuratorium oświaty, ale też po „Dziadach” ukraińskich, zrealizowanych przez reżyserkę w Iwano-Frankiwsku, a więc w zachodniej Ukrainie, przesiąknięte jest atmosferą zmęczenia nie tylko wojną i Nowosilcowem, ale i czekaniem na nią samą. To, co nieuchronne i tak nadejdzie. Czym jest owo nieuchronne – nie wiadomo, przeczuwa to tylko Maja Kleczewska, i próbuje nam o tym opowiedzieć, zniewolić do działania duchy opieszałe, zajęte żarciem, wódą, rują i interesami as usual. Kogo i do czego tu zniewalać, kiedy nadchodzi niby znane i niby przepracowane, a jednak nieuchronne?

Rozpoznać nieuchronne to odpowiedzieć na wezwanie Edypa. Gnothi seauton. Poznaj samego siebie. Podążając mroczną ścieżką Edypa do dojrzałej świadomości, odmienisz świat. Żadna z postaci „Wesela” Wyspiańskiego, może poza Nosem, nie jest na to gotowa. Żadna z postaci „Wesela” Kleczewskiej, może poza Gospodarzem (w świetnej, próbującej wyzwolić się przez chwilę z okowów „Wesela” kreacji Juliusza Chrząstowskiego), nie jest na to gotowa. „Wesele” Wyspiańskiego ma siłę ujawniania, unaoczniania i uobecniania, nieraz wydobyło na powierzchnię to, co skrywane, wstydliwe i marne. Ale „Wesele” czytane i zaklajstrowane od stu dwudziestu trzech lat zbiorową potrzebą na uwznioślające złote zgłoski polskości ma jeszcze większą moc ukrywania, maskowania i wypierania tego, co wstydliwe i marne. Pamiętaliśmy, ale już nie pamiętamy. Widzieliśmy, ale nie to, co trzeba. Słyszeliśmy, ale nie jesteśmy pewni, czy to to. Tętni. Dudni. Dzwoni. Nie oświetli tego wojenna pożoga ogarniająca w finałowej filmowej sekwencji bronowickie pola i lasy. Nie oświetli, bo spali na popiół. Czy można tej wizji zapobiec, wyrwać się z zaklętego kręgu wojen, zniewolenia, śmierci i odrabiania tych samych lekcji w kolejnych pokoleniach?

„Wesele” Kleczewskiej nie pozostawia złudzeń. Patrzymy niemo i otępiale (bo jak mamy patrzeć) na choreograficznie zainscenizowaną Golgotę Ukrainy. Widzimy, jak trzykrotnie pada na ziemię. Widzimy, że żaden z zaklętych weselników nie stanie się Szymonem Cyrenejczykiem i ani pół kroku nie postąpi w jej kierunku. Z grona gości bronowickiej izby nie wyjdzie bohater kolejnego polskiego arcydramatu. To na razie przesilenie, to na razie chwila przed, jest dopiero za pięć dwunasta. Kim miałby zresztą być ten nowy bohater? Kolejny czterdziesty i czwarty? Może wyrobnik, dziewka bosa? Ażeby to Archanioł był! Chrystus Zbawiciel ocalający w widzeniu św. Faustyny Polskę, i tylko Polskę, od światowej pożogi! Na razie do wiązki z chocholej słomy zbliża się zapalona zapałka. Wybuch dopiero przed nami. Już nie w teatrze, już nie na scenie. Bo szczęśliwie zapala się światło i aktorzy wychodzą do braw. Nikt niczego nie zaminowuje, nikt nie rozwija lontu, nikt niczego nie podpala.

Tymczasem Gondor, najdalej na wschód wysunięta stolica wolnego świata, wzywa pomocy poprzez Wernyhorę i jego złoty róg. Gondor calls for aid. Co odpowie Theoden, król Rohanu?

U Wyspiańskiego:

Nic nie słysom, nic nie słysom,
ino granie, ino granie,
jakieś ich chyciło spanie…?!

U Kleczewskiej:

Już ich odszedł Smęt
Hej, hej bracia, chyćcie koni!
chyćcie broni, chyćcie broni!!
Chyćcie broni, chyćcie koni!!!!

A słowa mają znaczenie. Choć nie takie jak symbole.

Źródło:

Materiał własny

Wątki tematyczne