„Rękopis znaleziony w Saragossie. Dziedzictwo Gomelezów” wg Jana Potockiego w reż. Grzegorza Jarzyny w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Marek Zajdler na stronie naszteatr.pl.
Jan Potocki, Grzegorz Jarzyna i Teatr Polski w Warszawie. Z tego twórczego mariażu narodził się „Rękopis znaleziony w Saragossie. Dziedzictwo Gomelezów” – spektakl wielowymiarowy, inscenizacyjnie rozbuchany, wizualnie oszałamiający, muzycznie pompatyczny, testujący nie tylko głównego bohatera, ale też widza – jego rozum i intelektualne pojmowanie oraz pośladki i ich wytrzymałość. Ambitne, majestatyczne widowisko teatralne, które jak mówił reżyser „pretenduje do zapisu encyklopedycznego natury wszechświata”, obracając się wśród sześciu kręgów, kolistych struktur wtajemniczenia mistycznego theatrum, zjada ostatecznie swój własny ogon, niczym wąż Uroboros.
Na przełomie wieków Grzegorz Jarzyna zmieniał teatr, później dostał zadyszki i ostatnio sporadycznie brał na swe barki ciężar reżyserii. A jednak za każdym razem, gdy jego nazwisko pojawia się na afiszu ciekawość bierze górę. Tym bardziej teraz, gdy postanowił zmierzyć się z dziełem epokowym, monstrualnym w rozmiarze znaczeniowym i całkowicie dosłownym. Czy będzie bardziej jak u Hasa, czy równie wesołkowato, jak w Narodowym Starym przed laty? Ani tak, ani tak.
Ze słynnej szkatułkowej konstrukcji „Rękopisu” nie pozostało zbyt wiele. To, co można zrobić w filmie, ciężko jest zrealizować w teatrze. Chyba że za formę szkatułkowości uznać fakt, że aktorzy występują w kilku różnych rolach mając możliwość zaprezentowania warsztatu. Miast wyciągać kolejne historie, jak króliki z kapelusza, Jarzyna rozszerza nasze widzenie na paralelne światy, niczym w Matriksie. Całość historii Alfonso van Wordena prowadzi chronologicznie jak Bóg przykazał, co sprzyja nie zagubieniu się w skomplikowanej fabule, choć wydaje się zabiegiem uwłaczającym dziełu Potockiego. Z drugiej strony nagromadzenie elementów mistycznych, kabalistycznych i religijnych potraktowanych z surową, mroczną powagą przytłacza widza duchotą i okultystyczną grozą, której nie są w stanie przełamać drobne komiczne elementy.
Całkiem współczesny Alex bierze udział w grze, w której przenosi się do XVIII-wiecznej Hiszpanii i wciela w kapitana gwardii walońskiej. Z 60. rozdziału nowego tłumaczenia powieści, którego dokonała Anna Wasilewska, wynika wyraźnie, że wszystkie wydarzenia zostały dla niego specjalnie zainscenizowane, więc i tym tropem podąża reżyserski koncept. Chłopak przystępuje do rozgrywki po znalezieniu karty Wisielca, dokładnie w 10. rocznicę zaginięcia jego matki, która otrzymała swego czasu podobne zaproszenie i ślad po niej zaginął. Czyżby „Squid Game”? „Rekopis” przyjmuje konwencję gry fabularnej, a właściwie kostiumowego LARP-a, w którym narrator, Mistrz Gry dyryguje losami bohatera dając mu niekiedy szanse na dokonywanie złudnie własnych wyborów. Z czasem rozgrywka przypominać zacznie bardziej komputerową paragrafówkę sygnalizując dźwiękiem każdą podjętą przez chłopaka decyzję, albo wspomnianego wcześniej Matriksa, w którym Alex odgrywać będzie rolę Alfonso van Wordena odczuwając jednocześnie w realu skutki swoich i nieswoich działań.
Nad przebiegiem gry czuwa tajemniczy, „mający władzę i wiedzę”, do cna zepsuty ród Gomelezów z Andrzejem Sewerynem na czele, który poddaje Alexa kolejnym próbom zgodnie z zapisami świętego dla nich tytułowego rękopisu, by po przejściu tradycyjnej inicjacji uczynić go sukcesorem głowy rodu, 71. szejkiem Gomelezów, władców świata. I nawet jeśli ta podróż zaczyna się cokolwiek zabawnie kompletowaniem spuszczanego na linkach wyposażenia naszego kawalera oraz nauką jazdy na drewnianym koniu, to dość szybko przerodzi się w głęboką metafizyczną podróż, gdzie racjonalizm walczyć będzie z tym, co irracjonalne, masońskie rytuały mieszać z symboliką tarota, haremowy orient przeplatać z żydowską kabałą, a nas opadną dioskurowie, znaki tau i recytowane z emfazą sefiry Drzewa Życia.
Niczego nie można zarzucić plastyce spektaklu – każda scena jest pieczołowicie, wręcz malarsko zakomponowana, pełna kunsztownie wykonanych rekwizytów, dekoracji i kostiumów, do czego Teatr Polski zdążył już przyzwyczaić. Więzienie inkwizycji, czy karczma Venta Quemada odwzorowane są prosto i ze smakiem, stroje nawiązują do epoki, a niekiedy żywcem przeniesione są z wróżebnych kart, jak choćby demoniczny Don Belial de Gehenna Modesta Rucińskiego.
Podstawę scenografii Anny Axer-Fijałkowskiej stanowią cztery monumentalne ruchome ściany, których zmienny układ buduje przestrzeń i pozostawia miejsce wyobraźni widza. Tło stanowi olbrzymi ekran, na którym wyświetlane są projekcje autorstwa Zbigniewa Bzymka: przypominające komputerowe gry przygodowe FPP widoki gór Sierra Morena, olbrzymie animacje postaci z kart tarota i wszędobylskie cyfry, a po przerwie miejscami nieczytelny obraz na żywo z „akwarium” Księgi Rodzaju, na co wpływ miały ostre bliki światła na białych rękawach stroju animującego Geometry Sławomira Grzymkowskiego. Z drugiej strony być może taki był zamysł Aleksandra Prowalińskiego, by realistyczne oświetlenie pierwszej odsłony przeciwstawić niewyraźnemu i migotliwemu poblaskowi metafizyki w drugiej części spektaklu. Całości dopełnia muzyka Karola Nepelskiego, gdzieniegdzie czerpiąca z osiemnastowiecznych wzorców, ale znacznie częściej sięgająca do mroku tajemnicy i zakazanych obrzędów, oblepiająca chłodem i wewnętrznym niepokojem. Płynności przedstawienia nie służyły jedynie częste zmiany dekoracji – kolejne elementy opuszczane z wolna na sztankietach, majestatycznie kręcąca się obrotówka i towarzyszące jej głębokie, niskie tony działały trochę jak wahadełko hipnotyzera wywołując niestety podobny efekt.
Wrzucony w wir inscenizacji Alex dość szybko zapomina o matce i o tym, co sprowadziło go do tej gry, by w kolejnych próbach dociekać jedynie rozwiązania tajemnicy rodu Gomelezów. Jarzyna zgodnie z duchem czasów zmienia Kabalistę w Kabalistkę, a Danuta Stenka rozwija w pełni aktorskie talenty nieco później w roli księżniczki Montezumy. Andrzej Seweryn szepcze, kusi, podpowiada i grzmi głosem nie znającym sprzeciwu, jak na dyrektora… to jest głowę rodu, przystało. Modest Ruciński wspaniale odnajduje się w roli wiernego „żołnierza” Aro, a już całkiem przejmuje scenę jako głośny cygański hulaka Avadoro, czy diabelski Belial. Sławomir Grzymkowski wykorzystuje w pełni te drobne komediowe akcenty, które udało się wpleść w fabułę. Inez Santarez w wykonaniu Katarzyny Strączek onieśmiela brawurą. I tylko główny bohater Wojciecha Siwka, któremu winniśmy towarzyszyć w odkrywaniu siebie i świata, wydaje się być całkowicie zagubiony i przygnieciony inscenizacyjnym przepychem. Przypomina raczej przestraszonego, może nawet naiwnego chłopca siedzącego przed klawiaturą komputera, przerzucanego bezwolnie na ekranie z kąta w kąt i biernie poddającego się wydarzeniom. Owszem dokonuje wyborów kierując się szlachetnymi wartościami, a może po prostu klikając myszką, ale nie ma w nim niestety nic z wybrańca - cały ten gomelezański szum i ambaras wokół jego osoby przemienia się trochę w pięknie zwizualizowaną ezoteryczno-masońską farsę.
Może dlatego najciekawszymi fragmentami przedstawienia są spojrzenia za kulisy, gdy odziani w garnitury członkowie „grupy trzymającej władzę” spotykają się, by omówić postępy bohatera i przegłosować dalsze postępowanie. Na jaw wychodzą panujące w rodzie Gomelezów animozje, tyrania szejka, jego ślepe posłuszeństwo tradycji oraz zepsucie i dwulicowość rzekomo demokratycznego stowarzyszenia. Tak wygląda władza, zdaje się mówić Jarzyna. Niektórzy członkowie rodu buntują się przeciwko istniejącemu porządkowi, wychodzą poza ustalony scenariusz, bądź go zmieniają, byle tylko Alex mógł sam dojść do wiedzy, prawd oświeconych i pojąć zasady działania wszechświata. By nie wszystko wtłoczono mu do głowy i zarejestrowano zgodnie z zapisanym w „Rękopisie” odwiecznym rytuałem. By dać mu margines wolności i wolnej woli. Nawet jeśli gomelezański Matrix będzie się przed tym zaciekle bronił przestawiając scenografię czy wysyłając kilkakrotnie Hasa z listem od króla, niczym bug w oprogramowaniu. Bo na koniec to Alex będzie musiał zdecydować, czy przyjąć, czy odrzucić tytułowe dziedzictwo Gomelezów. Czy kontynuować hedonistyczną zabawę w architekta i demiurga, czy może jednak coś zmienić. Zważyć na szali miłość, wiarę, wiedzę, religię, tożsamość, honor, egoizm i żądzę władzy. Poznawszy światło i cień podjąć ostateczną decyzję.
Świat gry jest zasłoną, która oddziela Alexa od prawdy. Gdy ją przejrzy, górę weźmie w nim młodzieńcza brawura – zechce odrzucić przywileje władzy, bo tak sprawowana doprowadzi w końcu do upadku człowieka. Słowa szejka Andrzeja Seweryna trzaskają jak biczem – „Co z tym zrobisz? Oblejesz mnie farbą, czy przykleisz się do ulicy? A może wrócisz na drzewo?” – drwi z dzisiejszych eko-młodych wiarus politycznej zgnilizny. Szumnie wykrzyczana przez nowego władcę świata deklaracja zmian odbija się pustym echem. Ginie w zakamarkach Teatru Polskiego w Warszawie, jak flotylla Sumud w izraelskim porcie. A gdzieś tam prawdziwy szejk Gomelezów zajadając się ośmiorniczkami przybija piątkę z Netanjahu. I śmiejąc się do rozpuku krzyczy „Niech światło będzie z wami!”. Szkoda tylko, że to nie Matrix.