„Zły. Warszawska jazz opera” Michała Walczaka wg Leopolda Tyrmanda w reż. Jerzego Jana Połońskiego w Teatrze Rampa w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na strone rafalturow.ski.
Oglądamy widowisko, co się zowie – nie tylko trzymający w napięciu kryminał z love story i jazzem, którego znów można słuchać, ale też łotrzykowski właściwie moralitet o walce dobra ze złem i o legendach rodzących się po takich potyczkach (a niekiedy wręcz mordobiciach). Legendach, bez których żadne miasto nie jest kompletne. Twórcom udało się przenieść na scenę obraz tamtej Warszawy, nie tracąc przy tym czułości, z jaką Tyrmand opisywał swoje ukochane miasto, któremu zresztą swoją książkę zadedykował.
W spektaklu pojawiają się także wątki z powstałego w tym samym 1954 roku Dziennika, którego pisanie Tyrmand rozpoczął po zamknięciu „Tygodnika Powszechnego”, a w którym m.in. portretuje swoich przyjaciół, poznajemy więc Stefana Kisielewskiego, który w Złym powróci jako Juliusz Kalodont. Wiele miejsca w tymże Dzienniku zajmuje życie towarzyskie i uczuciowe (sic) autora, którego ówczesna kochanka, Bogna (Krystyna), pojawi się w książce jako Marta. A opisywana przez Tyrmanda w Dzienniku warszawska codzienność stanie się z jednej strony tłem, z drugiej jednak – głównym przecież bohaterem tej opowieści.
Spektakl ogląda się znakomicie – jest bardzo dynamiczny, pełen „dziejstwa”, rozgrywa się w kilku planach jednocześnie. Aktorzy grają po kilka ról, więc łatwo sobie wyobrazić, co dzieje się za kulisami, gdy trzeba zdążyć z przebraniem (podczas mojego przebiegu kostiumy nie zawsze chciały współpracować, co było uroczym part of the play). Plus rewelacyjna muzyka Marcina Partyki, dopracowana choreografia Jarosława Stańka oraz znakomita, zespołowa robota całego zespołu aktorskiego.