„Giselle, tańcz!” w reż. Anny Obszańskiej w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.
Zawsze bardzo się boję iść na spektakl taneczny czy też choreograficzny, bo nie ukrywam tego, nie znam się zupełnie na tym rodzaju teatru. I nawet abstrahując już od tego, czy sam się wynudzę czy też nie i czy zrozumiem co chciano mi przekazać, moim głównym lękiem jest to, że w swojej ocenie potraktuję niesprawiedliwie dzieło kompetentne i naprawdę dopracowane, ale niedające mi się objąć moim małym umysłem. Dlatego byłem dosyć rozdygotany zmierzając na „Giselle, tańcz!” Anny Obszańskiej. Zwyczajnie wypychałem siebie spoza mojej teatralnej strefy komfortu, ale też narażałem bogu ducha winną twórczynię na diss spowodowany moją niekompetencją w danym temacie, a jak wiadomo, niczym prawdziwy Polak muszę się wypowiedzieć w każdym temacie, nawet jeśli nie mam na dany temat zielonego pojęcia. Na szczęście spektakl Obszańskiej obszedł się ze mną bardzo delikatnie nie wrzucając mnie na głęboką wodę.
Twórczyni wykorzystuje ramę fabularną XIX wiecznego baletu „Giselle” (historia młodej dziewczyny, która zostaje królową winobrania i zakochuje się w myśliwym, który okazuje się być przebranym księciem. Giselle w rozpaczy zabija się, gdy dowiaduje się o tej maskaradzie i potem zamienia się w nocną zjawę, która zatańcowuje chłopów w lesie, jeśli są niewierni. Koniec streszczenia premium). “Giselle” uchodzi za wyjątkowo wymagającą technicznie do wytańczenia sztukę, Obszańska używa ją, aby przyjrzeć się swoim młodym okiem temu jak wyczerpującą formą sztuki jest balet i jak bardzo patologiczny potrafi być w swoich założeniach, narzucając tancerkom niemalże nieosiągalne standardy wyglądu, ale też umiejętności. W trakcie pochłaniania tego spektaklu mój mały mózg wjechał na główne 3 tory, jeden bardzo dosłowny i oczywisty i dwa bardziej podskórne. W głównej mierze spektakl skupia się nad tym, jak wyniszczająca jest sztuka baletowa, zwłaszcza kiedy postawimy główne bohaterki przed możliwością zagrania Giselle, co bardzo często stanowi ukoronowanie marzeń baletowych wielu tancerek. Na tej płaszczyźnie bez wątpienia przedstawienie oddaje tę opresyjną wręcz atmosferę i nieludzki nacisk na przekraczanie kolejnych granic aż do pęknięcia (które w finale w końcu się dzieje, co jest jednocześnie smutne, ale też do przewidzenia. Dodatkowego shock-factoru dodaje to, gdy okazuje się ze całość ma podparcie w warstwie biograficznej reżyserki).
Drugą istotną sprawą, która zwróciła moją uwagę, była kwestia uprzedmiotowiania kobiet i ograniczania ich jedynie do strefy cielesnej; w moim odczuciu było to bardzo mocno widoczne, nawet w scenie otwierającej spektakl, w której główne bohaterki wiszą na drążkach niczym szynki u rzeźnika i im dłużej ta scena trwa tym bardziej zatracają swoją ludzką formę i coraz bardziej przypominają jedynie kawałki mięsa. W podobnym wydźwięku również odbierać można scenę w której baletnica (Magdalena Malik) jest przestawiana po scenie niczym figura lub pudło przez pana technicznego (granego przez Adama Kuzycz-Berezowskiego) i przewożona na ruchomej platformie. Podobnie wybrzmiewa scena w której Kacper Kujawa wcielający się w „księcia” poddaje surowej ocenie kandydatki na Giselle, zwracając uwagę na to, jakimi odrzutami są proponowane aktorki (swoją drogą super było zobaczyć Kujawę w takim tanecznym wydaniu, bo znam go jedynie z ról dramatycznych i byłem pod wrażeniem jak jednocześnie umie sobie radzić w obu kategoriach).
Trzecią płaszczyzną na jakiej odbierałem ten spektakl to obserwowanie ogólnej pracy twórczej i tego jak może wyglądać tworzenie spektaklu. Obszańska kreuje na scenie za pomocą aktorów figury, które mogą być bardzo dobrze znane ludziom ze środowiska – egzaltowany reżyser, który bebla pod nosem i nikt do końca nie wie o co mu chodzi (ale chodzi mu o to bardzo mocno); przepracowani, zmęczeni aktorzy, którzy godzą się na pracę ponad swoje siły, a nawet na rzeczy bardzo ryzykowne dla ich życia i zdrowia (doskonała scena w której omdlałe z wysiłku baletnice wynosi się za kulisy w skrzynkach jak winogrona czy ziemniaki). W to wszystko jest jeszcze uwikłany pan techniczny, który do końca chyba też nie wie co się dzieje ale jest na każde skinienie reżysera, wykonuje wszystkie polecenia, bo nie jest dopuszczony do glorii rozumienia tego, co się dzieje na scenie. Natomiast na samym końcu wszyscy muszą spotkać się na winobraniu i zbierać owoce swojej wspaniałej współpracy i udawać jak to wspaniale się dochodziło do tego momentu.
Pomijając warstwę znaczeniową chciałbym zwrócić uwagę na fenomenalne kostiumy Mateusza Jagodzińskiego, jest to robota pierwsza klasa. Moją uwagę przykuł głównie kostium pana technicznego, który składał się wyłącznie z kieszeni; świetne nadanie charakteru postaci i opisanie kim musi być w tej historii za pomocą tego właśnie kostiumu. Jednak top of the top to stroje, które w finale pojawiają się w scenie szpitalnej: plątaniny wenflonów, kroplówek i igieł, ludzie przebrani za reflektory, boże święty, co za faza, co się dzieje. Dawno nie było tak ciekawych propozycji na moim radarze. Za to ogromne brawa, spokojnie można by pokazywać te prace w muzeum sztuki współczesnej lub muzeum włókiennictwa.
Nie byłem w stanie przestać porównywać “Giselle, tańcz!” z “Fortissimo”. Spowodowane to było bardzo podobnym wydźwiękiem i tematem, jednak mam wrażenie, że spektakl Libera (skupiający się na wycieńczającej pracy uczestników konkursu Chopinowskiego) pokazywał problem bardziej uniwersalnie, dzięki czemu pozwalał przyłożyć matrycę zapracowywania się niemal do śmierci na inne dziedziny zawodowe. W spektaklu Obszańskiej ciężko było mi popatrzeć na ten problem z perspektywy innej niż baletowej.
„Giselle, tańcz!” była dla mnie przeżyciem mocno frapującym. Jednocześnie znalazłem tam sporo tematów dla siebie, które mnie zaciekawiły, ale z drugiej strony przez swoją formę z pogranicza teatru tańca momentami byłem nazbyt znużony. Wiem jak to zabrzmi w kontekście spektaklu o balecie, ale mogli tańczyć tak z kwadrans krócej, może to oszczędziłoby mi kilku kryzysów, które przeszedłem w trakcie oglądania. Dodatkowo, sam główny wątek, czyli balet znajduje się na liście top 10 nieinteresujących mnie tematów, zaraz za budowaniem modeli z patyczków do uszu i hodowli termitów. Więc cytując wielka polską poetkę Taylor Swift: „hi it’s me, hi, i’m the problem, it’s me” – bo to nie jest wina ani twórców ani spektaklu, że jest o temacie, który mnie nie interesuje; dlatego staram się to oddzielić od mojego całościowego odbioru tego przedstawienia. W ogólnym rozrachunku „Giselle, tańcz!” mocno stoi na własnych nogach i może być interesującym doświadczeniem oraz porusza istotne tematy w sposób dosyć niecodzienny. Niestety ten spektakl pozostawił mnie odrobinkę obojętnym przez wsobność swojego głównego motywu i, kurczę, mogłoby chyba być to odrobinkę krótsze.
-Czy możemy kupić „Czarnego Łabędzia”?
-Mamy „Czarnego Łabędzia” w domu.
„Czarny Łabędź” w domu: