„SIX” Toby’ego Marlowa i Lucy Moss w reż. Eweliny Adamskiej-Porczyk w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Nie tak dawno dostałem prezent, który mnie bardzo ucieszył. Pomyślałem – strzał w dziesiątkę, ktoś świetnie zna moje zainteresowania, będzie udana lektura. To książka Ten cały musical autorstwa tria Mateusz Borkowski, Jacek Mikołajczyk, Marcin Zawada. Ponoć panowie znają się na problematyce. Jeden z nich dyrektor artystyczny Teatru Syrena, wzięty reżyser gatunku, inny kurator festiwalu, nie tak dawno zastępca wspomnianego i trzeci muzykolog i krytyk muzyczny. W mediach peany o publikacji – świetne, wyśmienite, nowy Przewodnik w cyklu wcześniejszym Kańskiego, Turskiej i Kydryńskiego. I tak sobie czytam, przekładam kolejne kartki i nie mogę wyjść z zadziwienia. Czterdzieści stron wstępu nie wykracza dalej niż wiedza wikipedyczna. Autorzy mienią się ekspertami, a tam sztandarowa opowiastka o amerykańskiej scenie, bez narracji choćby brytyjskiej. Gdy dochodzimy do Polski – ani słowa o Metrze Janusza Józefowicza i Janusza Stokłosy. Pokaźny fragment o Wojciechu Kępczyńskim, trochę o Teatrze Muzycznym w Gdyni i tyle. Zdziwienie kompletne. Potem przegląd przedstawień, tu nadrobienie zaległości o warszawskim musicalu i na koniec biogramy artystów. Całość tak napisana, że czytam poszczególne życiorysy oraz ścieżki kariery i nic nie rozumiem. Język zagmatwany, pogubione wątki. Myślę, gdzie był redaktor? Kto za to odpowiada? Nie lepiej jest z wyborem zdjęć. Trochę Broadwayu i West Endu oraz oczywiście – nasze krajowe. I dochodzimy do sedna, bowiem kilka kart pokrywają fotografie z warszawskiego Teatru Syrena! Panowie, odrobinę pokory! Owszem może i na tej scenie pojawia się widowisko muzyczne, ale aby porównywać się z najlepszymi to niestety daleka droga, a przecież miał to być leksykon uczciwy i rzeczywisty. A wyszła podprogowa reklama własnego miejsca pracy. Ehhh. I właśnie musical przy Litewskiej jest jak owa publikacja. Mieni się nadzieją najlepszej sceny w naszym kraju, a to niestety wydmuszka. I potwierdza to ostatnia premiera. Owszem publiczność klaszcze, ale poziom widowiska jest bliższy taniego kabaretu, a nie myślenia o gwiazdkach w szacownych gazetach Londynu i Nowego Jorku. Oczy ze wstydu i zdumienia przecierałem, bowiem kobieta zrobiła musical o kobietach, a to co wyszło to ośmieszenie i poniżenie płci pięknej. Po prostu wstyd.
Na afiszu Syreny pojawił się utwór – niestety to nie musical, bardzo błędne określenie – Six. Stworzony przez duet Toby Marlow i Lucy Moss w czasach ich studiowania w Uniwersytecie w Cambridge jako projekt akademicki pokazywany podczas Fringe Festival w Edynburgu w 2017 roku. Ponoć odniósł tam sukces, potem wymieniono obsadę i trafił do stolic świata muzyki: Londynu i Nowego Jorku. Tam też podobno sukcesy, choć jak wieść niesie więcej zainteresowania sprawił jeden z twórców jako osoba niebinarna. I po owych zdarzeniach czas na Warszawę. Zapowiedzi były huczne i wielkie. I warto zaznaczyć, że to koncert, a nie rzeczywisty spektakl. W tle mały, kobiecy muzyczny zespół, który przygrywa do kolejnych kawałków, a na scenie istny girls band śpiewający i tańczący jak Spice Girls w swoich najlepszych czasach. Kanwę opowieści stanowi opowieść o sześciu żonach Henryka VIII. I przekrzykują się zdradzone, upokorzone, uśmiercone, aby ukazać, która miała najgorsze życie z wybrankiem serca. To rodzaj konkursu o laur publiczności, ale nie żadna dramatyczna opowieść! Po prostu zbiór kilku kawałków od ckliwych ballad w stylu Adele czy Rihanny po Jennifer Lopez i Beyonce. I chyba ta ostatnia zawróciła w głowie twórcom, bowiem wszystko sprowadza się faktycznie do powtarzalnej popowej rąbanki. Ma być głośno, równo i wesoło. A wychodzi bełkotliwie i żenująco.
Najgorszym grzechem jest sprowadzenie owego musicalu do Polski. Współczesny widz, choć zadowolony ze spędzonego czasu, nie można tego ukryć, kompletnie nie rozumie nic z zawiłości miłosnych uniesień chyba najkochliwszego króla Anglii. Nie tylko miłośnika kobiecej natury, ale również dekonstruktora życia religijnego i politycznego własnego kraju. Opowieści kobiet są jak ciała obce, które można śledzić niczym malarstwo w galerii. Nie znamy owych związków, część bohaterek jest anonimowa. Chęć przybliżenia ich widzom w formie fleszu jest chybiona, bo trafia obok. Jednak największym nieporozumieniem jest fatalna forma prezentacji. Wykonawczynie zostały sprowadzone do wulgarnych figurek, a nie rzeczywistych bohaterek. Ta, która bardziej wyuzdana jest lepsza. To raczej pokaz bliższy reality show MTV – Warsaw Shore, a nie spektakl teatralny. Co chwilę – „Hej Warszawo, jak się bawicie?” brzmi jak zawołanie na gminnym koncercie na zakończenie lata. I właśnie do tego sprowadza się owa premiera Syreny. Degradacja i instrumentalne potraktowanie kobiet, gdzie największym przebojem jest jak najwięcej odkryć, bycie wulgarnym, co zbliża do jeszcze jednego miejsca – pokazów w ekskluzywnych hotelach w dawnych czasach egzystencji Night Clubów. Na myśl przychodził jeszcze ksiądz z sagi podlaskiej U Pana Boga…, gdy stringi nazwał „sznurkiem w dupie”. I to właśnie tak wygląda. Najgorsze, że przedstawienie przygotowała kobieta Ewelina Adamska-Porczyk, która jeśli chciała ośmieszyć kobiety, to jej się udało. Bowiem wyszło, że nie mają nic do zaoferowania oprócz kupczenia ciałem.
Wykonanie piosenek jest przeciętne. O tańcu w ogóle nie ma co mówić, gdyż to powtarzalne układy jak na paradzie wojskowej – w lewo, w prawo, mikrofon w kieszonkę. Krzyk zastępuje śpiew, bo przecież „Hej Warszawo!” i tak wynagrodzi wszystko. Więcej krzywdy w tym śpiewanym show niż zalet. A człowiek opuszczał widownię zawstydzony, że seksistowska prezentacja może być przebojem.
Six jest jak wspomniana książka. Niby wszystko wspaniale, ale jak zajrzy się do środka widać, że król jest nagi. No właśnie. W tym przypadku Henryk VIII zwyciężył, gdyż nie został ośmieszony. Dokonały tego jego żony, które swoją pustką, megalomanią zasługują na potępienie, a nie wyniesienie na ołtarze.